5 września 2016 Komentarze (0) bieganie, relacje

„Można siedzieć przed telewizorem, a można…”. Myśli, cyferki, zagrzewki i pĄpki. Taki był BMW Półmaraton Praski

Ten bieg sponsoruje cyferka 5:27… potem 5:30… no dobra, bądźmy uczciwi: 5:33. A zresztą… co tam! Przecież nie o cyferki chodzi. Miało być treningowo i jest. Prawie bez patrzenia na zegarek. Jest też koszmarnie upalnie. Oto, jaki był BMW Półmaraton Praski 2016.

Dzień wcześniej, godz. 10:30:

„O choroba, jaki skwar. Przecież to pora, o której mniej więcej będziemy kończyć” – taka myśl nachodzi mnie, jak wychodzę na skwar, który od samego rana smaży moje miasto. Na tę refleksję włos jeży mi się na głowie, ale szykuję się do startu: najkrótsze gatki, jakie się da, najlżejszą koszulkę, jaką mam i koniecznie coś na głowę. I pamiętać o pĄpkach. Wynik nieważny.

– Jedziesz rowerem? – pyta Piotrek. Jasne, zawsze jeżdżę rowerem. Umawiamy się godzinę przed startem na Puławskiej.

„Fajnie, ustawiłam się z Piotrkiem, to na start się nie spóźnię”

Niedziela, godz. 6:30:

I wszystko idzie jak po maśle. Budzik dzwoni jak trzeba (myśl: „po cholerę mi to – wstawać o 6 rano!”), śniadanie wchodzi (myśl: dobrze, że mam ser, chociaż bułkę z masłem zrobię”), wszystko bez niespodzianek, na starcie zjawiamy punkt 8. Tak, jak chciałam. A zaraz potem stoimy na starcie i ruszamy.

„Niby treningowo, ale jakby się udało lepszy wynik wyciągnąć, to przecież się nie obrażę, nie?”

Niech pierwszy rzuci kamień ten, kto nigdy nie miał podobnych myśli na treningowym biegu. No? Kto?

Ale jak przez pierwsze kilometry na zegarku widzę ciągle, że jest 5:26 min/km, to ta myśl o dobrym wyniku jakoś znika. Ulatnia się w przestrzeń między Waszyngtona a Saską.

Kusicielstwo

„Czyli tak już dziś będzie, lepiej to pewnie nie, jak po pięciu kilometrach sił już nie mam za bardzo… a może by tak skręcić w prawo na finisz piątki?”

Kusi, kusi… ale znów czegoś nie skończyć?! No way! Ale gdy niedługo potem liczba na zegarku z 5:26 zmienia się na 5:30, a potem na jeszcze słabszą, prostu przestaję na niego patrzeć. Co nie? Nie ma co się oglądać, trzeba po prostu robić swoje. Jak nie miało być na wynik, to nie patrzmy na wyniki i już!

– No, można siedzieć przed telewizorem, a można sobie pobiegać – mówi jeden ze starszych facetów z grupy, która biegnie za mną. I w sumie ma rację. Za żadne skarby nie poszłabym biegać w taki upał, gdyby nie te zawody. Za żadne. A tu numer odebrany, start ogłoszony, trzeba robić. Pułapka zastawiona, ja wpadnięta.

Po nazwisku

– Karpaaaaaa! Dawaj, Karpaaaaa! – słyszę nagle z rogu Fieldorfa i Bora-Komorowskiego. Jak się potem okazuje, to Krysia. Jeszcze przed półmaratonem dowiedziała się, że najlepiej krzyczeć po nazwisku, bo wtedy dobrze wiadomo, do kogo skierowany jest doping. Kaś to może być akurat dużo, Karpa jest jedna, co nie?

I ten okrzyk Krysi daje mi moc na dalszą część biegu. Czuję, że wreszcie udaje się przezwyciężyć kryzys pierwszej połowy. Po chwili zaczyna się Wał Miedzeszyński, a mi w jednym momencie cierpnie skóra. Z zimna?! Niemożliwe. Ale serio, mam gęsią skórkę. To chyba przez wodę, którą chwilę wcześniej się oblewam, a zaraz potem owiewa wiatr, który wieje z południa. Wpadam w dziki chichot, ale zaraz potem jednak odzyskuję panowanie nad sobą…

„Trochę powagi! Walki jakiejś! Ducha biegu!”

Szybciej skończysz…

Przez chwilę udaje mi się utrzymać zaciętość na twarzy i zawalczyć, ale potem znów puszcza. Dalej już nie próbuję. Po prostu śmieję się do wszystkich naokoło, na zegarek wcale nie patrzę, a co jakiś czas gadam z napotkanymi chłopakami, którym coś każe przechodzić z biegu do chodu:

– Dawaj, szybciej skończysz, będziesz miał szybciej za sobą, dawaj! – wołam. Kilku udaje mi się jeszcze rozpędzić, tak że przechodzą do biegu i walczą. Czasem klepię po plecach, czasem tylko gadam. Najważniejsze, że działa.

Kilka kilometrów przed metą jestem już zupełnie, totalnie przemoczona – wszystko przez kurtyny wodne i wodę wystawioną w wielkich michach. Korzystam z każdej i oblewam od czubka głowy po czubki palców u stóp. Z butów wylewa mi się woda, a koszulka przykleja się do brzucha. Ale chociaż przez kilka minut jest chłodniej.

1:59

– Nie daj się wyprzedzić! – krzyczą dziewczyny, które stoją wzdłuż al. Zielenieckiej. A ja to chrzanię, nie patrzę na zegarek, biegnę, żeby biec, pierwszy raz nie chcę się ścigać. A potem są już pĄpki i meta.

I stopuję licznik.

„Uff, 1 z przodu!” 

Czas na mecie to 1:59. Mój najwolniejszy półmaraton. I co z tego? 😉

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.