13 czerwca 2017 Komentarze (0) bieganie, PMnO, relacje

Miliardy komarów i po patykach przez bagno. Mazurskie Tropy 2017

– No co ty, ruszaj! Wszyscy już pobiegli! – słyszę dokoła. – Patrzcie, co ona tam rysuje. Pisanie po mapie jest zabronione! –  żartują Denis z Januszem. „Spokojnie, tylko spokojnie. Nie odzywaj się, skup się i rysuj” – myślę. Będzie trudno, cholernie trudno… – czuję to przez skórę.

Gdy tylko odebrałam mapę, od razu opadłam na kolana, dobyłam żółtego zakreślacza i jak w transie zaczęłam obmyślać i rysować Nasz Wariant. „Najpierw prawe punkty, potem przeciwnie do wskazówek zegara przez te na górze, potem te punkty z lewej strony i na koniec te najbliżej bazy – 17 i coś tam jeszcze” – myślę i kreślę.

Mapa Mazurskich Tropów - TP50

Mapa Mazurskich Tropów – TP50

Wyszukuję drogi, przecinki leśne, a tam, gdzie już nie ma ani tego, ani tego, rysuję po lesie przelot na szagę. I planuję kolejność: najpierw pobiegniemy DK63, potem punkty: 3-13-15… Albo może zamiast DK na początek, spróbować skoczyć na 24-18 i dalej 3-13-15… – A co z 17? Na koniec? Trzeba będzie do niej na około lecieć… Może zacząć od niej? – proponuje Marcin. Ano… Ma to sens. Dobra! Rysuję. Nasz plan to od teraz: 17-24-18-3-13-15-11-6-22-14-9-4-12-1-5-23-7-16-10-8-20-19-2-21… ufff

W przerwie proponuję film:


 

– Jest dużo komarów – ostrzegał jeszcze chwilę temu na odprawie Kwito i dorzucił, że gdyby wiedział, że tak bujnie rozwinęła się roślinność, to przynajmniej z dwóch punktów by zrezygnował. I że nie zazdrości tym, którzy mają krótkie spodnie. Ja mam długie. Na szczęście.

DCIM105GOPRO

Przed którymś z punktów

Za wszystkimi

W końcu, cztery minuty po wszystkich, startujemy. Jest fajnie. Mam ostatnio problemy z bieganiem w gromadzie – palę się niepotrzebnie już na samym początku, dlatego odpowiada mi to, że wszyscy inni polecieli przodem i pewnie ścigają się już od pierwszych kilometrów. My tu z tyłu mamy teraz zupełny luzik i po kolei zaliczamy punkty według planu.

A luzik jest potrzebny! Bo Mazurskie Tropy dla mnie zazwyczaj wiązały się z jakimiś dramatycznymi wydarzeniami – a to niespodziewane rozlewisko, którego nie ma na mapie i trzeba przeprawiać się przez nie po kłodach (o tym tu), a to kąpiel w bagnie (o tym przeczytacie tu)… Do tego czasy zwycięzców to zwykle około 8 godzin (a nie, jak często bywa – 4), co oznacza, że nawigacyjnie i terenowo łatwo nie jest. Dlatego cel na tegoroczne Tropy jest taki: nie dać się wciągnąć Kwitowi w żadną – ale to absolutnie ŻADNĄ – pułapkę. Nie dać się też wciągnąć w żadne bagno…

DCIM105GOPRO

Konie na samym początku naszej trasy

Po patykach

– Na szagę czy po drogach? – pytamy się nawzajem na przelocie z PK24 na PK18. Patrzymy na ślady – wyraźna ścieżka biegaczy z początku stawki wiedzie przez zarośla na łąkach. Jak im się udało, to my też tak zrobimy. Napieramy wzdłuż rowu i docieramy do drugiego, prostopadłego – dokładnie tak, jak jest na mapie. Rów na szczęście wygląda na podeschnięty – środkiem płynie tylko wąziutka, płyciutka wstążka. Pakuję się więc do rowu, żeby go przekroczyć i… cholera. Rozmiękłe, przybrzeżne bagienko zasysa mi najpierw jedną, a potem drugą nogę. Na wycof jest za późno – z każdym ruchem zapadam się coraz bardziej. – Nie dam rady wyjść. Pomóż! – wołam Marcina, który zaraz potem, z niemałym wysiłkiem, wyciąga mnie z bagienka. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym była tam sama…

On tymczasem ma już w głowie plan i przystępuje do realizacji: na przybrzeżne błotko rzuca cienki patyk, który znajduje gdzieś przy brzegu. Po kolei stajemy na patyku w poprzek, wybijamy się i przeskakujemy rzeczkę i grzęzawisko. – Skąd wiedziałeś, że tak można?! Taki cienki patyk! Robiłeś to już? Kiedy to wymyśliłeś? – dopytuję potem. – Nigdy. Wymyśliłem przed chwilą – odpowiada, jakby to było naturalne jak oddychanie. A ja rosnę z dumy.

Młodnik i mała sarenka

Po chwili znajdujemy punkt, dochodzimy do drogi i czujemy, jak powoli roztapiamy się w upale. Bo chociaż jest jeszcze dość wczesny poranek, słońce przygrzewa już jak w lipcu. Do tego te muchy i komary. Pierwsze ataki zjadliwych stworzeń przeżyliśmy już w zaroślach na dwóch pierwszych punktach, a to dopiero początek mordęgi. Przejście przez kolejny kanałek, który tym razem znajduje się w lesie, to po prostu wystawienie się na żer. O szybkim poruszaniu się nie ma mowy, zwłaszcza że przechodzimy przez jakieś powalone kłody – to wymaga skupienia. Staram się nie myśleć, że w chwili gdy ja ostrożnie przekraczam rzeczkę, na moich nogach i odsłoniętych rękach zasiadł do posiłku cały rój tych wstrętactw. Przechodzę i wpadam w amoku w krzaki – byle jak najdalej od wody i komarów.

Po chwili jest po wszystkim. To znaczy, oczywiście, zostaje nam w pobliżu trochę krwiożerczych drapieżców, ale wokół nie jest już od nich czarno. Brniemy przez zarośla do przecinki, która doprowadzić ma nas do punktu. I gdy już wydaje się, że jesteśmy na dobrej drodze, ta nagle kończy się ogrodzonym młodnikiem. Stajemy przed nim zdziwieni, ale po chwili mam już w głowie analizę sytuacji. „Spoko” – myślę – „i tak -wydawało mi się, że to jeszcze za blisko, żeby skręcać”. – Z prawej czy z lewej omijamy młodnik? – pyta tymczasem Marcin. – Z lewej – odpowiadam pewnie i w tym momencie niemal spod nóg wyskakuje nam malutka sarenka. Od dobrych kilkudziesięciu sekund siedziała w krzakach i czekała aż się oddalimy! Pewnie myślała, że pójdziemy sobie i będzie mogła na swoim miejscu dalej czekać na mamę. A tymczasem my skręciliśmy w lewo, dokładnie w jej stronę… ech…

Dzięki obejściu młodnika z lewej wreszcie docieramy do przecinki, którą mieliśmy iść już wcześniej, a nią dochodzimy prosto na PK 3. Bez zastanawiania się, rozważania, szukania. Po prostu wchodzimy na punkt.

DCIM105GOPRO

Widoki na trasie

Ryzykowna przeprawa

Następne punkty zbieramy jak po sznurku. Nie pozwalam sobie nawet na jeden moment rozprężenia, wciąż orientuję mapę, pilnuję ukształtowania terenu i dzięki temu – nawet jeżeli jakieś drogi nie zgadzają się z mapą (a jest takich sporo!), udaje nam się trafiać tam, gdzie chcemy.

Kłopoty – bynajmniej nie nawigacyjne – mam wciąż tylko z podmokłymi terenami. Raz jeszcze wciąga mi nogi tak, jak przy rowie na początku, aż w końcu do przejścia mamy kanałek między jeziorami Błękitnem i Kępłastem – tu, nad kanałkiem umieszczony jest PK11.

Punkt wisi przy powalonym drzewie, które posłużyć ma nam za naturalny mostek. Dużo razy przechodziłam już po takich kłodach, ale jakoś tym razem nie jestem pewna, że się uda. Zaczynam, ale coś jest nie tak – drzewko jest dość wąskie, a do tego w drugiej jego części wystają z niego kikuty po połamanych gałęziach. – Spokojnie, rozluźnij mięśnie i przejdź – mówi Marcin. Dochodzę do jednej trzeciej i -chociaż słucham go i naprawdę próbuję się rozluźnić – psycha wysiada. Muszę usiąść i następny metr pokonuję szorując tyłkiem po drzewie. Docieram tak do połowy, aż na drodze mam te kikutki. „Ech, trudno, niech będzie” – myślę i ześlizguję się nogami do rzeki. Normalnie bałabym się przechodzić przez taką wodę na grzęzawisku, ale jeżeli powalone drzewo służy mi za poręcz, to czego się tu bać? I bez problemu pokonuję resztę przeprawy. Dodatkowy plus: schłodzenie i orzeźwienie. Marcin z przejściem po drzewie nie ma najmniejszego kłopotu.

DCIM105GOPRO

To już inny punkt na naszej trasie – PK9

To ten moment, kiedy trzeba się przyznać

– Pół godziny już szukam i nie mogę znaleźć. Wiecie, gdzie jest punkt? – pyta Winnie, którą spotykamy tuż przed PK12. – Nie wiemy, ale zaraz się dowiemy – mówię. „Trochę prosto, potem w lewo przez krzaki… cholera, ale gęstwina… zaraz powinien być punkt” – myślę i na pewniaka lezę w zarośla w poszukiwaniu obniżenia terenu, w którym ma znajdować się lampion. Marcin i Winnie za mną.

Obniżenie zaraz potem się pojawia, ale punktu nie ma. „Za blisko” – myślę i napieram dalej w kierunku, w którym – jak mi się wydaje – powinien być punkt. Przechodzimy jeszcze jedno niewielkie obniżenie, drugie… zaraz, zaraz, przecież to jest to „oczko”, które jest na mapie – skierowane jest w odpowiednią stronę, dość długie i głębokie. – Czyli jeszcze kawałek tak jak szliśmy, miniemy jeszcze jedno obniżenie i następne będzie to nasze – mówię i bardzo chcę, żeby tak było, chociaż tracę już trochę nadzieję.

„Jak ja im powiem, że się myliłam? Od czego się namierzymy, jak tu się drogi nie zgadzają, a górek tak strasznie dużo?” – myślę w panice, ale napieram według wygłoszonej przed chwilą koncepcji. I przechodzimy to następne obniżenie, docieramy do „naszego”, a tam punktu brak. – Ale według ciebie powinien być tutaj, tak? – dopytuje Winnie, gdy tak stoimy nad tą przepaścią i patrzymy w dół, a tam śladu punktu nie ma, a ja gram, że przecież wszystko na mapie się zgadza, chociaż mało mi się zgadza… – No tak, tak… – odpowiadam i myślę: „Czyli to ten moment, kiedy trzeba będzie się przyznać, że się nie wie…”.

Ale jednak jeszcze coś każe mi sprawdzić dokładnie ten lej po bombie, cośmy właśnie na niego trafili.

Schodzę w dół i… jest! Jest punkt! Ufff. Czyli jednak nie ma porażki. Przy lampionie czeka na nas rój komarów, więc jak najszybciej podbijamy i lecimy dalej.

DCIM105GOPRO

Widoki na trasie

– To może za ciosem, zrobimy „jedynkę” i będziemy mieć jeszcze jeden z głowy przed jedzeniem? – pada propozycja. I tak robimy. Namierzamy się na górkę od północy i – chociaż jest trochę dłużej niż łapać punkt od drogi na Cierzpięty – koncepcja okazuje się być trafiona. Z góry bardzo łatwo namierzyć się na podłużny grzbiet, a potem napierać po prostu wzdłuż niego szukając najwyższego punktu. – To już ta górka? Nie, dalej jest jeszcze wyższa… a nie, jeszcze nie najwyższa, czyli jeszcze dalej – gadam i wchodzimy coraz to wyżej, aż w końcu trafiamy na szczyt, a na nim – na punkt.

Potem pozostaje już tylko zlecieć na dół na punkt żywieniowy nad jeziorem. Jemy, opijamy się, szybka kąpiel i zasuwamy dalej. Czeka nas teraz trochę asfaltów, mobilizujemy się więc do biegu.

Schizy i upadki

Jest już z górki – nie, nie w terenie… po prostu mamy już mniej niż więcej do końca tej udręki. Od tego momentu jednak dla mnie zaczyna się psychiczna męka. Gdy tylko wchodzimy do lasów, oblatują nas ogromne roje komarów, do tego kończy się Mugga, co oznacza, że pozostajemy zupełnie bez ochrony.

Wspominam na głos, jak w podobnej sytuacji na DyMnO 2013 -moich pierwszych zawodach na 50 km, w których startowałam z saszetką, żelami i w krótkich gaciach – prawie płakałam z bezsilności, gdy po raz kolejny obsiadały całe moje nogi, a ja nie miałam żadnego specyfiku, żeby je odstraszyć. Śmieję się z tamtej sytuacji, ale niedługo potem znów jestem bliska łez.

Marcin w zasadzie nie rozstaje się już z liściastą gałązką, którą odgania natrętne, krwiożercze istoty, ja zaś – gdzie tylko się da – ratuję się biegiem. Dzięki temu „mój” rój zostaje z tyłu, a ja przez chwilę mam spokój. Gdy tylko zwalniam i zaczynam „wiosłować” rękami, by odgonić natrętów, z każdym machnięciem czuję jak od całe chmary komarów i much odbijają mi się od dłoni. W którymś momencie widzę, jak z dziesięć sztuk siedzi mi na łydce i gryzie przez skarpetkę. Ukąszeń już nie czuję: pokrzywa, czy komar – już się przyzwyczaiłam. Walę w łydę mapą, zabijam kilka i biegnę dalej. Potem, gdy mogę przyjrzeć się bliżej trupom, okazuje się, że to nie komary, tylko jakieś kawałki z roślin, przez które przechodziliśmy. „Haluny? Już? Tak szybko” – żartuję w myślach.

Lecimy drogą, która trochę zanika, ale powinna doprowadzić nas do innej, z przeprawą przez rzekę Wężowkę. Trochę powalonych drzew dokoła, komarów cała masa… i gdy już w oddali prawie widzę ten most, ląduję jak długa na ziemi, waląc klatą o ziemię i podpierając się szczęką o jakąś wystającą górkę. Nie wiem za bardzo, co się stało i co spowodowało upadek, ale podnoszę się szybko, otrzepuję i lecę dalej, bo już czuję, jak obsiadają mnie komary. – Nie, nic mi nie jest, wszystko w porządku, biegnijmy – rzucam w panice i już w biegu otrzepuję się z ziemi i sprawdzam, czy mogę ruszać szczęką. Zawias boli, ale nie dam się zjeść!

DCIM105GOPRO

PK14. Jak Ty go założyłeś, Kwito?!

Nara, komary!

Od PK 20, który podbijamy niedługo potem, mamy już naprawdę blisko do mety. Ostatnie trzy punkty, z czego tylko jeden – przewidujemy – komarowy. Dwa ostatnie są w Okartowie, tam powinno być już spokojnie i pięknie – mamy nadzieję. I jest dokładnie tak, jak miało być, z wyjątkiem tego, że bzyczenie rozlega się nie na jednym, a na wszystkich punktach, które zostały nam do podbicia.

Puchar Mistrzostw Polski PMnO 2017

Puchar Mistrzostw Polski PMnO 2017

– Nara, komary! – wołam, gdy w końcu wyskakujemy na asfaltową drogę, która prowadzi do Orzysza. Wiedzie przez odkryte tereny, a do tego zerwał się lekki wiaterek. Jeżeli te ostatnie pięć kilometrów do mety przebiegniemy – a taki mam plan – nie dosięgnie nas komarzy jad. I ruszam co sił, chociaż nie mam ich już za dużo. Nie pociesza mnie fakt, że ani przede mną, ani za mną nie widać żadnych dziewczyn. Mogą przecież mieć inny wariant niż nasz i nadbiec do mety z zupełnie innej strony. Nie dam się łyknąć na ostatniej prostej! Klepię więc kilometry, chociaż czuję, że ostatni żel, który wciągnęłam specjalnie na potrzeby tego ostatniego odcinka, jakoś zaczyna się cofać. Sprawę załatwiam jednak głową – tłumaczę sobie, że nie ma co się mazać, że już naprawdę niedaleko, przezwyciężam kryzys i klepię dalej asfalt. A jak już widzę rzeczkę i bloki w oddali, wiem, że za chwileczkę komarzo-zaroślowy koszmar się skończy. I mijamy pierwsze zabudowania, stację, zakręt, ostatni podbieg przy szkole i pęd do mety przed wejściem.

– Jesteś druga! – mówią, gdy oddaję kartę z odbitym kompletem punktów. Druga? Na mistrzostwach? – Nie wierzę, nie wierzę! Naprawdę?! Obroniłam?! – dopytuję przez łzy, chociaż to nie do końca obrona (ostatnio wicemistrzynię wywalczyłam trzy lata temu…). Niemożliwe, to jest absolutnie niemożliwe! Spodziewałam się najwyżej trzeciego miejsca, a tak po prawdzie to pozycji poza podium. Tymczasem przed nami – i to o włos – była tylko Dorota. Żadnej więcej dziewczyny! Szczęście rozlewa mi się po całym ciele. Siadam i tak strasznie się cieszę. Tak bardzo warto było walczyć!

Oto nasz przebieg (oczywiście, nie korzystaliśmy z rozświetleń 😉 ):

Nasz wariant na Mazurskich Tropach

Nasz wariant na Mazurskich Tropach

——-

Bardzo, bardzo dziękuję kochanym Orgom Mazurskich Tropów za tak wspaniałą imprezę, a szczególne podziękowania ślę dla Kwita za poświęcenie najpierw przy rekonesansie, a potem przy rozstawianiu i zwijaniu punktów w tak okropnie niesprzyjających warunkach komarowych. Strasznie, ale to strasznie lubię takie trudne ściganie 😀 i podtrzymuję, że to moje ulubione zawodziki w roku <3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.