10 maja 2018 2 komentarze bieganie, pies, PMnO, relacje

Za dużo centymetrów na 26 minut… czyli jak to było z Rudawską Wyrypą 2018

14 centymetrów. Albo 15. Jakieś 26 minut do końca. Jeju, ile to jest 14 razy 330 metrów? 5 km? No to chyba pół godziny powinno wystarczyć… zasuwamy ile sił w nogach. „Do jasnej cholery, kiedy skończy się ten szuter?!”. Drobne kamyczki wykrzywiają mi stopy na wszystkie strony. Żeby tylko dało się jakoś to ominąć… ale dodatkowych minut na szukanie obejścia już nie ma. Lecimy na złamanie karku, aż w końcu zaczyna się asfalt, wtedy jeszcze przyspieszamy. Po bokach domy, nie ma czasu nawet ich liczyć, nie ma czasu na nic. 10 minut, 8 minut… „Niech już będzie ten zakręt, niech ta droga wreszcie się wykrzywi!”…

15 godzin? „No bez jaj”

Rudawska Wyrypa jest skomplikowana. O co tak naprawdę tutaj chodzi, dowiaduję się dzień przed startem. Ci, co tu już to biegli, tłumaczą: masz na mapie więcej punktów niż musisz zebrać, punkty są numerowane i literkowane. To, ile konkretnie punktów z jakiej grupy literkowej trzeba zebrać, okaże się na starcie. Na podstawie tego algorytmu trzeba wymyślić wariant i raczej nie robi się tego w pięć minut. Setkowicze w zeszłym roku na obmyślaniu spędzali godzinę-półtorej, w tym roku niektórzy siedzą nad mapą nawet dwie.

– Rudawska jest do zrobienia w pięć godzin – pada jeszcze tekst na temat dystansu TP50. – Chyba ty – odpowiadamy, w duchu mając nadzieję na jakieś dziesięć, ale jesteśmy zaniepokojeni: 15 godzin to bardzo długi limit na naszą trasę. A to oznacza, że może być bardzo, bardzo trudno… „No bez jaj” – myślę jednak o tym, że moglibyśmy tym razem zbliżyć się do niebezpiecznej granicy limitu. „W 15 godzin to chyba nie będziemy tego robić!”.

Pół godziny przed startem wszystko jest jasne: i liczby, i literki. Dostajemy opisy punktów-piktogramy. Trochę nie wiem, co znaczą, więc przystępujemy do szybkich konsultacji:
– Co to są takie trójkąciki?
– Pole kamieni
– A takie oczko?
– Jaskinia
– To drzewo. Liściaste – pokazuję jedyny jaki znam. – A taki trójkąt? – dopytuję
– Wieża skalna
– A płotek?
…i tak dalej, jak przed sprawdzianem z matmy, przed którym zwykle się nie uczyłam. A jak się liczy to? A jaki jest wzór na to? I tak samo jak w szkole uczyłam się wzorów, teraz błyskawicznie nauczyłam się małych znaczków. Lęk przed totalną porażką jednak wciąż działa motywująco!

Po chwili siedzimy już nad mapami – dużą z górami, plątaniną dróg i wszystkimi dostępnymi dla nas punktami A, B, C, K i L, bno z obowiązkowymi 10 punktami S, kartkami z kilkoma rozświetleniami i rozpisanym algorytmem w ręku. Skreślamy punkty, które odrzucamy, zaznaczamy szczegółowo drogi, którymi będziemy biec, kombinujemy, jak ominąć podejścia i nie dać się wpuścić w maliny organizatorom. W końcu po ponad 20 minutach od startu i 50 minutach obmyślania trasy wybiegamy. Szacujemy, że za jakieś 10 godzin będziemy z powrotem. Bierzemy psa Łyska i ruszamy zdobywać szczyty  i przeżywać przygody!

Nasz wariant: A1 – A2 – K1 – D2 – K4 – D1 – S2 – S5 – S1 – S3 – S4 – S6 – S8 – A4 – A5 – S10 – S9 – S7 – D5 – D3 – C1 – BUFET – C2 – C4 – C3 – L5 – B3 – B2 – L1 – L2 – B4 – B1 – K3 (gdy patrzę na niego po kilku dniach, to jednak nie jest doskonały 😉 )

Mapa trasy TP50

 

Szwajcarka - odcinek specjalny

Panoramy i skały

I już na początku coś mi nie pasuje – trzymam się niby ścieżek, które narysowałam, ale chyba… jeju, po prostu źle to opracowaliśmy – za bardzo naokoło, za dużo trzeba nadrabiać… No nic, kilometr czy półtora straty to nie dramat. Jakoś nadrobimy, w końcu mamy 15 godzin, nie? Na szczęście cała reszta idzie gładko: jak po sznurku lecimy do naszego pierwszego, drugiego, a potem trzeciego punktu, który ustawiony jest na stromej górce. Stamtąd zbiegamy szybko na dół w znajome nam już miejsce. Za chwilę będziemy ciąć pod górę drogą, którą dzień wcześniej zdobywaliśmy Sokolik. Minęły dopiero 24 godziny w okolicach, a my już mamy tu nasze znajome miejsca. Coś wspaniałego!

Droga pod górę, skrzyżowanie, potem znów pod górę, punkt, w dół, przez łąki, na przełęcz, punkt, na dół, na grzbiecie punkt, na dół, wchodzimy w OS z bno. Pierwszy punkt pod górę, potem znów w dół, punkt, znów pod górę, jeszcze wyżej… ależ tutaj jest cudownie! Karkonosze ze Śnieżką, Śnieżne Kotły, Szrenica – panorama jest piękna! A do tego wszędzie dokoła skały – piękne, szorstkie granity. Dla mnie – jeszcze kilka lat temu regularnej wspinaczki – to wszystko jest mocno wzruszające. Szukam znajomych miejsc sprzed lat, ale ciągle nic nie mogę rozpoznać. Zarośla się rozrosły albo co… I tu na tej górze przychodzi olśnienie: przecież znam tę łąkę na dole! To tamtędy łaziliśmy z tym całym szpejem między namiotem a skałami! Wysilam mózg i przypominają mi się kolejne odcinki ścieżki sprzed lat. Tylko umiejscowienia skał przypomnieć sobie nie mogę. Były dwie obok siebie, na jednej rosło drzewo, a na drugiej ćwiczyłam wielowyciągówki. Nosiłam biały bezrękawnik i wąskie okulary, bo tuż przed wyjazdem od czytania sejmowych sprawozdań dostałam zapalenia spojówek. Co to były za czasy!

Panorama Sokolików

Na tej i następnej górce spotykamy gromadkę dzieciaków, które rzucają się do zagłaskania Łyska. Piesek z godziny na godzinę coraz lepiej radzi sobie w skałach – skacze po nich jak rasowy wspinacz, przemyka jak jaszczurka, jest niesamowity!

Łysek na trasie

Jesteśmy już trochę zmęczeni, dlatego korzystamy z okazji i przez chwilę rozmawiamy z dzieciakami i ich rodzicami. Startują na krótkiej trasie i podoba im się, ale im też ta przygoda daje w kość. Podobnie wypowiadają się też kolejne osoby z naszej trasy, które spotykamy po drodze. – Jak Wam idzie? – Ciężko! – No właśnie nam też – odpowiadamy, ale wciąż się uśmiechamy. Jesteśmy po tygodniu wolnego, cieszymy się ze wszystkich widoków, które napotykamy po drodze. Mimo zmęczenia jesteśmy skrajnie szczęśliwi, że tu jesteśmy!

Gdzieś na drodze...

Po kilku godzinach od startu idziemy ciągle w spokojnym tempie i zaliczamy kolejne górki (- Cholera, ale sobie punkt wybraliśmy! Tyle wiatrołomów!), dołki (- Nie dochodźcie do skał, punkt jest w takiej dziurze w ziemi) i skalne ściany (- Jaki jest opis? – Takie kółko. – To skała). Posuwamy się do przodu, błędów w zasadzie nie robimy, ale ciągle jeszcze mamy dużo przed sobą. „Dobra, to może nie 10 godzin, ale 12?” – myślę. Zobaczymy. Tymczasem punkt żywieniowy, a potem przez kolejne łąki i górki do kolejnych celów. A potem zapada ciemność.

Słońce tuż przed zachodem i panorama Karkonoszy

Ognisko i Skalnik

Tuż po zachodzie słońca zaliczamy jeszcze jeden szczycik, a potem kierujemy się w stronę Skalnika. Z daleka widzimy jakiś ogień. „Ale jak to? Ogień na szczycie? Skąd?” – myślę i zaczynam trochę się obawiać. „Czy to na pewno nie jacyś pomyleńcy? Sataniści czy co?”. – Ścieżka idzie obok ogniska – mówię i po chwili wahania ruszamy w jego stronę. Na szczycie, na który właśnie weszliśmy, biwakują jednak nie sataniści, tylko zwykła parka, chłopak i dziewczyna. Mają czerwony namiot, gorący ogień i niesamowitą panoramę na Rudawy tylko dla siebie… no, nie tylko, bo co chwilę jacyś biegacze im tu przełażą i przeszkadzają. – Ze wszystkich stron wychodzą, sporo par już było – mówi człowiek, który zajmuje się ogniem. Mijamy szybko ich biwak, żeby nie zawracać głowy i idziemy w stronę punktu widokowego – to tam jest nasz cel. Jeszcze skałki, kilka schodków i… nie mogę uwierzyć w to, co widzę. Panorama ze Skalnika jest fenomenalna! Schowane dopiero za horyzontem słońce, Karkonosze, a w dole masa maleńkich światełek. Takiego punktu na zawodach jeszcze nie było. Absolutnie niesamowite miejsce i chwila! Robimy zdjęcia, napawamy się chwilą. Za dużo czasu jednak spędzić tu nie możemy.

Widok ze Skalniaka

Zaczynamy myśleć, że dobrze będzie, jeżeli do bazy dojdziemy na północ, czyli godzinę przed limitem. Po 14 godzinach. Tym bardziej, że przed nami już tylko normalna nocna nawigacja. Będzie szło wolniej – nocą zawsze idzie wolniej – ale o dziwo bez problemu posuwamy się do przodu. Nawet odszukiwanie punktów w terenie nie sprawia nam problemów. Mapa jest bardzo dokładna, są na niej ścieżki, zgadzają się z grubsza lasy, miejscowości, przewyższenia.

Tańce przy punkcie i początek tragedii

I tylko jeden sprawia nam trochę kłopotu – za diabła nie możemy trafić na źródło na skraju lasu. Dróg jest więcej niż trzeba, brakuje charakterystycznych momentów… po chwili zwątpienia udaje mi się wreszcie wbić w taką ścieżkę, która do czegoś mi pasuje. A gdy przecina ją maleńka rzeczka, jestem wniebowzięta! W końcu zaczyna się zgadzać! Idziemy w górę strumyka, potem trafiamy na odnogę… ale punktu nie ma. Ja jednak jestem pewna, że to tu, dlatego czeszemy trochę szerzej. Lampion widzę z oddali dopiero w następnych zaroślach. Cieszę się tak bardzo, że pędzę do niego w radosnych pląsach. Jeszcze nigdy nie tańczyłam przed punktem tak jak teraz!

A potem zbiegamy na dół do drogi. I to jest początek tragedii. Lawina wydarzeń właściwie zaczęła się toczyć się już wcześniej, gdy trzy punkty z tej okolicy zaczęliśmy podbijać od północy a nie od południa. Drobne decyzje, które z czasem sumują się do wielkiego fakapu. Teraz, przez te złe decyzje, znaleźliśmy się u stóp góry na dole mapy i znów musimy zdobywać dopiero co wytraconą wysokość. Dlaczego nie zmieniłam tego przebiegu, kiedy tylko się o tym zorientowałam? Cóż, zdarza się, że człowiek podejmie niezbyt trafioną decyzję… Czasem tych decyzji jest więcej niż jedna…

„Dlaczego nie sprawdziłam tego wcześniej? Dlaczego nie policzyłam tych przewyższeń? Trzeba było zawrócić z tej drogi, co już na niej byliśmy…” – wyrzucać sobie będę przez najbliższe godziny i dni. Asfaltowa droga pod górę jest naprawdę stroma! Tak bardzo, że stoją na niej znaki z informacją, że zimą nie jest utrzymywana. „No cóż, trzeba zjeść tę żabę” – myślę i na chwilę wyłączam wyrzuty sumienia. Gaszę czołówkę. Niebo jest tak niesamowicie rozgwieżdżone, że po raz kolejny tego dnia ogarnia mnie wzruszenie. Miliony gwiazd, prosta droga, czarne grzbiety po bokach i to całe górskie piękno…

W końcu dochodzimy na przełęcz – wreszcie jest po płaskim. A potem drogą spadamy w dół. Odchodzi szutrowa odnoga, w którą skręcamy. W oddali majaczy światło czołówki. – Jest tam asfalt? – woła ktoś. Zbliżamy się do niego i… – Leszek! – wołamy. – Zbiegliście z asfaltu? – dopytuje w ferworze walki. – Tak, tak – odpowiadamy. – O, to dobrze, znaczy wiecie gdzie jesteście! – cieszy się Leszek i przyznaje że takiej wtopy, jaką zaliczył, to jeszcze nie miał. Na dalsze rozmowy nie ma czasu. Szybko podbijamy punkt, a potem lecimy z powrotem do drogi i dzida w dół. Mam wrażenie, że kilometrów zostało nam trochę za dużo jak na czas do końca limitu. Po raz pierwszy postanawiam dokładnie odliczyć dystans za pomocą centymetra krawieckiego, którego kawałek zostawiła przy moim kompasie po ostatnich zawodach Kasia S. Wszystko robię w biegu.

Za wolno, za wolno…

14 centymetrów. Albo 15. Jakieś 26 minut do końca. Jeju, ile to jest 14 razy 330 metrów? 5 km? No to chyba pół godziny powinno wystarczyć… Tylko my już nie mamy pół godziny… Zasuwamy ile sił w nogach. „Do jasnej cholery, kiedy skończy się ten szuter?!”. Drobne kamyczki wykrzywiają mi stopy na wszystkie strony. Żeby tylko dało się jakoś to ominąć… ale dodatkowych minut na szukanie obejścia już nie ma. Lecimy na złamanie karku, aż w końcu zaczyna się asfalt, wtedy jeszcze przyspieszamy. Po bokach domy, nie ma czasu nawet ich liczyć, nie ma czasu na nic. 10 minut, 8 minut… „Niech już będzie ten zakręt, niech ta droga wreszcie się wykrzywi!”…

Tak bardzo chcę przyspieszyć, ale już chyba bardziej nie mogę. Droga ciągle leci na północ i za diabła nie chce się wygiąć w stronę bazy na północny zachód. To oznacza, że do mety jest ciągle kawał drogi. Mijamy mistrzynię Kasię S., rzucamy tylko, że musimy pędzić, bo limit… w końcu droga skręca, jakieś auto z tyłu, trzeba przepuścić, ale po chwili znów pędzimy. Ciągle z góry, ciągle najszybciej jak się da, po płaskim jak stół i nachylonym ciągle w dół asfalcie.

A potem jest już wszystko stracone – wiem to, bo chwilę przed torami spoglądam na zegarek. Gardło się ściska, ale jeszcze przyspieszam, wyprzedzam psa Łyska i Marcina, pędzę przez most, dobijam do szkoły. – Nie przedłużyliście limitu, prawda? –  upewniam się, ale nie wierzę, że tak mogło się wydarzyć. 15:04. To o cztery minuty więcej niż mogło być. 31 na 32 punkty do podbicia. Na liście, która po kilkudziesięciu minutach zawisa na ścianie, przy naszych nazwiskach jak wyrok widnieją trzy literki: NKL. Robi mi się gorąco, spadam w przepaść, a na twarz wstępuje smuteczek. Organizatorzy zaczynają tłumaczyć, że uznanie wyniku byłoby nie fair, że pierwsze miejsce, że inne dziewczyny… I mają rację, nie mogli inaczej! Limit to limit. I tę naukę trzeba zapamiętać!

Rudawy Janowickie

Nauczka

Pierwszego dnia po zawodach jestem śnięta. Patrzę na mapę i wciąż nie mogę zrozumieć, jak mogłam wymyślić tak debilny przebieg pod koniec. Mijają cztery dni, a ja ciągle myślę. Czwartego dnia wszystkie ścieżki analizujemy jeszcze raz przy kolacji. Mamy nauczkę – ba, naukę – na przyszłość. I to całkiem bliską: za półtora tygodnia Rajd Liczyrzepy w Kotlinie Kłodzkiej 🙂 Bardzo, bardzo dziękuję Asi, Robertowi i wszystkim, którzy maczali palce w Rudawskiej Wyrypie za niezapomniany rajd! Wracamy do Was na pewno!

Tak biegliśmy Rudawską Wyrypę

2 Responses to Za dużo centymetrów na 26 minut… czyli jak to było z Rudawską Wyrypą 2018

  1. Avatar Tomek Trawersiak pisze:

    Kaśka, z tym wariantem zaliczania PK to rzeczywiście można było jeszcze trochę popracować. Myślę, że przede wszystkim należało odpuścić A1 i K1 na rzecz K6 i A3. No i L1-L2-B4 powinniście zrobić dokładnie w odwrotnej kolejności. Szacun za walkę do końca. Pozdrowienia dla Łyska.

    • Katarzyna Katarzyna pisze:

      Och no oczywiście, że tak! Myśmy odpuścili K6 i A3, bo upatrywaliśmy w nich jakiś podstęp orgów 😀 pomyśleliśmy: luzik, nadrobimy kilometrami, ale przynajmniej nie wejdziemy na minę. Teraz zrobiłabym to zupełnie inaczej. L1-L2-B4 – to mój ból na długo. Od połowy drogi na L1 wiedziałam, że to błąd, ale coś pchało dalej w przepaść… 😉 dzięki! 😀

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.