20 września 2017 Komentarze (0) PMnO, relacje

Karta pochłonięta przez jary. „To się nie mogło stać!”

Moc? Obecna. Mózg? Jest i to w całkiem dobrej formie. Siła? Jest! Kompas, woda, jedzenie, stuptuty – wszystko jest. Zegarek przed chwilą się rozładował, ale co tam. Na cholerę mi zegarek. Po prostu nie zarejestruję tracka. Ruszamy na trasę Mordownika 2017 pod Tatrami. Czas start! Hej!

Mapa Mordownika 2017 w Chochołowie. TP50

Mapa Mordownika 2017 w Chochołowie. TP50

Zaczniemy od Słowacji, Gubałówkę zostawimy na deser. Potem przez góry, hop-hyc przez granicę, potem jeszcze jeden i jeszcze raz, dalej okolice Zakopanego i na koniec powrót przez pagóry do bazy. Taki jest plan. Mając w pamięci doświadczenia Mordownika 2014 w Beskidzie Niskim, wybieram wariant asfaltami. Tam warianty przez zarośla to było przebijanie się przez jeżyny. Strasznie spowalniające i strasznie denerwujące jeżyny.

– Widzisz to?! Widzisz, jakie widoki?! – nie mogę powstrzymać zachwytu, gdy wybiegamy na pierwsze wzniesienie. Na południu roztacza się fenomenalna panorama Tatr, oświetlonych mocno porannym światłem. Co chwilę odwracam się, żeby popatrzeć na te Tatry. Jeszcze lepiej jest za naszym pierwszym punktem. Nie trzeba już ciągle się odwracać – teraz mamy góry cały czas przed sobą. „Skup się na trasie, wymyślaj dobre warianty, a nie się rozglądaj” – gadam w głowie do siebie, bo co chwilę rozprasza mnie to piękno przed nami. Na szczęście nawigacja skomplikowana nie jest, bo miejsce, gdzie znajduje się kolejny punkt, widzę z daleka – to grzbiet, na którym znajduje się niewielki lasek. No ale tu jeszcze kościółek wyłania się zza górki, którą biegniemy… ależ pięknie!

DCIM105GOPRO

Gęby śmieją nam się przez cały czas

„Ka idziecie?”

Gdy zbiegamy do wsi, napotykamy tylko kilka samochodów i całe mnóstwo traktorów. Sobotni, wczesny poranek – wszyscy jadą właśnie na pole na wykopki. Całymi rodzinami, całą wsią. A my napieramy przez wioskę i dalej na przełaj przez łąki w miejsce, które z daleka wytypowałam na punkt. Podbijamy i lecimy dalej. Na razie jest prosto, ale nie mam wątpliwości: to cisza przed burzą. Wciąż ostrzegam Marcina, że jeszcze czeka nas masakra.

DCIM105GOPRO

DCIM105GOPRO

I masakrę napotykamy niedługo potem… no dobra, może w porównaniu z tym, co czeka nas na końcu zawodów, to plaża, ale wtedy wydaje nam się ciężko. Na PK11 wybieramy drogę przez niewielki pagórek. Na niewielki jednak wygląda tylko na mapie – w terenie to całkiem stroma górka. Na szczęście prowadzi przez nią jakaś zacierająca się droga. Podchodzimy nią do chwili aż zaczyna się wyginać w stronę, która mi się nie podoba. Diabelnie pilnuje nawigacji, żeby za żadne skarby nie zboczyć z założonego kierunku. Drobny błąd w takich zaroślach i na takich stromiznach, mógłby tu oznaczać totalną porażkę. Dochodzimy na grzbiet, typuję odpowiednie miejsce do zejścia na drugą stronę i już mamy zbiegać, jak… pokazują się one! Całe stado maślaków. No nie da się przejść obok nich spokojnie, naprawdę się NIE DA! Przygotowuję wszystkie do zebrania Marcinowi, jest tego z dziesięć sztuk. On wyciąga torbę (tak, wiem, że nie należy do folii), i pakuje. Potem dorzucamy jeszcze prawdziwki, rydze i borowiki. Grzyby to zadanie Marcina, moje to nie dać się wpuścić w maliny. A jak już się dajemy wpuścić, to wyciągamy z tego jakiś pozytyw. Tak jest przy punkcie w jarze tuż przy granicy polsko-słowackiej, gdzie wtopa kończy się znalezieniem grzyba wielkiego jak pół głowy. Przestajemy zbierać dopiero przed PK2, kiedy do zbiorów dokładamy jeszcze trochę rydzów – torba robi się trochę za ciężka, żeby wciąż dźwigać ją w ręku.

DCIM105GOPRO

Marcin i grzyb

– Ka idziecie? – pyta baca, który idzie do nas szybkim krokiem. Towarzyszy mu kilka małych psów i jeden biały, puszysty podhalan. Gdy ten największy pies podchodzi i wtula we mnie łeb, czuję gęstą, mięciutką sierść. Okazuje się, że przytulak ma rok. Rok, a już taki ogrooomny! Bacy odpowiadamy, że idziemy tam do lasu. – Ale po co? – pyta. My, że takie tam zawody, szukamy punktów kontrolnych. Chwila namysłu. – No ale ka idziecie?! – zupełnie nie może objąć głową tego, co właśnie mu powiedzieliśmy. – Tam jest jar, a w jarze rzeczka. I my szukamy tej rzeczki – objaśnia Marcin. – A rzeczka, to jest! – mówi i pokazuje kierunek. Żegnamy się.

Po chwili jesteśmy już w zarośniętym, pozawalanym drzewami jarze. Bez pomysłu, czy w dół, czy w górę.

Chwila krążenia tam i z powrotem, jakieś ślady na błocie, gęste zarośla. Staję, rozglądam się po raz setny, wlepiam oczy w mapę, analizuję, przekrzywiam, orientuję… – Na dół! Musimy iść na dół, jesteśmy za wysoko – wołam i pewna jestem już, że po prostu za wcześnie wbiliśmy się w las. Punkt faktycznie znajdujemy trochę poniżej.

DCIM106GOPRO

A po lewej od jaru było tak

Przez Czarny Dunajec

– Czy Czarny Dunajec jest głęboki? – pytam na głos kilkanaście kilometrów dalej. – Nie, planujemy przez niego przejść zaraz – mówi jeden z kolegów, których spotykamy na punkcie. Dobrze, bo my też mamy taki niecny plan. Myślę jeszcze przez chwilę, czy nie lepiej byłoby lecieć do mostu do PK17 i dopiero do punktu żywieniowego, ale jakoś rezygnuję. Potem, gdy już będę analizować warianty po zawodach, okaże się, że to był całkiem dobry pomysł!

Napieramy więc do Czarnego Dunajca, szukamy dobrego zejścia do rzeki, biorę w ręce dwa drągi i powoli, ostrożnie, podpierając się z dwóch stron, przechodzę przez szeroką, płytką rzekę. Nurt jest wartki, bez kijów raczej nie dałabym rady. A potem naszym oczom ukazuje się ściana.

DCIM106GOPRO

Przejście przez Czarny Dunajec

W sumie można było wywnioskować z poziomic, że podejście pod górę będzie strome, ale człowiek jakoś umysłem omija takie nieprzyjemności i do końca myśli, że przecież nie będzie tak źle. A okazuje się, że jednak jest. Stromizna jest taka, że niezbyt w ogóle jest możliwość wejścia na górę. Na podejście wbijamy się dopiero gdy pojawia się ścieżyna.

Potem jest jeszcze las, podejście przez łąki, znowu las, znów podejście, aż dobijamy do grzbietu i nim lecimy na polanę z domkiem – to tam ma być punkt żywieniowy. Na miejscu, u progu starego szałasu siedzi dwoje ludzi w sile wieku. Wyglądają trochę na lokalsów, którzy przyszli pogadać, ale jednak nie, coś się nie zgadza… Kobieta dzwoni przy nas do Janka, organizatora zawodów, i raportuje, kto przybiegł, ile osób i że „Jasiu, właśnie przyszedł pan z dronem”. Ludzie ci są tak uśmiechnięci i przejęci punktem żywieniowym, że domyślamy się, że musi być to ktoś z rodziny Janka. Uśmiech mężczyzny jest niemal identyczny jak jankowy! Potem okaże się, że to… jego rodzice! Bardzo nam się ten punkt podoba, siedzimy więc założone 12 minut, jemy ciastka, popijamy i lecimy dalej. Przed nami jeden zalesiony szczyt i turystyczna część Gubałówki. Boję się Gubałówki. „Gubałówka jest straszna, okropna, stroma, zdradliwa” – takie myśli mam w głowie cały czas, czasem się nimi dzielę. A potem będzie dobieg do bazy. Widać już powoli koniec.

DCIM106GOPRO

Na punkcie żywieniowym

Tragedia na Gubałówce

Biegniemy szutrówką do asfaltu, kawałek tym asfaltem i w prawo płytami betonowymi. Widzę na mapie, że jeżeli będziemy szli pod liniami wysokiego napięcia, które przecinają drogę, a potem, jak linie skręcą, a my zejdziemy dalej prosto, dojdziemy dokładnie na punkt przy rozwidleniu jarów.

DCIM106GOPRO

Tam, za tym słupem w krzakach jest punkt

Z jarami doświadczenie mamy ze Skorpiona, więc nie boimy się za bardzo. Ale jak już schodzimy od strony, która akurat jest wygodniejsza, na dół i okazuje się, punkt jest na przeciwległym zboczu, to trochę nas mrozi. Nie chodziłam jeszcze po tak stromych jarach! Punkt  udaje się odbić po krótkiej wspinaczce po korzeniach drzew. Śmichy-chichy, lecimy dalej.

Wchodzimy ładnie na drogę, która doprowadzić ma nas na następny punkt. Na mapie mamy go nie tylko w skali 1:50 000, ale też 1:25 000 – razem z tym, który właśnie podbiliśmy.

rozwietlenie

Korzystam więc z tej bardziej szczegółowej mapy. Przecinamy wyciąg krzesełkowy, wchodzimy w las, potem przechodzimy przez łąkę, zabudowania. Zaraz za nimi widzę zarośla – to pewnie tam ten punkt. Wchodzimy w zarośla, schodzimy górką w jęzor jaru, ale – chociaż nawet są jakieś ślady – punktu nie ma. OK, może to jeszcze kawałek dalej. Drzemy przez zarośla, które wyglądają, jakby zupełnie nie dały się przejść, ale się dają. Dalej punktu jednak też nie ma. – Trzeba przejść na drugą stronę – mówię. I chociaż początkowo wydaje się, że to zupełnie nie do zrobienia, bo pion jest konkretny, znajduję jakąś zwierzęcą ścieżkę, przeciskam się pod drzewem i jestem już na małym grzbiecie. Tam punktu jednak też nie ma, nie ma go też w następnym jarze, przez który przechodzimy. A potem dochodzimy do płotu kolejki na Gubałówkę. Patrzę na zegarek – straciliśmy chyba z godzinę.

Wracamy zboczem, ale już nie jarami – wybieramy ścieżkę nad nimi. Teraz wszystko się zgadza: widzę, że wcześniej poszliśmy najpierw o jeden, a potem drugi jar za daleko. Zmyliła mnie skala – jednak przywykłam do tej mniej dokładnej mapy i na rozświetleniu po prostu przestrzeliłam… Omijamy te dwa nieszczęsne jary, w których nie ma punktu, przechodzimy przez wyraźny, goły grzbiet (Jak mogłam tego nie rozpoznać?! Jest tak ewidentny!), ścieżką nad pierwszą odnogą jaru, grzbiecikiem na dół i patrzymy, jest Leszek, który mówi, że dwie godziny stracił na PK11. Śmiejemy się – najwyraźniej nie jest z nami najgorzej, bo my tylko godzinkę na tym ostatnim. Leszek pokazuje, żeby iść tędy, którędy on podchodzi – są trochę mniejsze zarośla. Z uśmiechem i wielką ulgą, że to wreszcie koniec koszmaru, schodzimy prosto do lampionu. Marcin pierwszy, ja za nim. Sięgam po kartę do kieszonki w plecaku… i nie ma karty. Przykucam, przeszukuję inne kieszonki. Nie ma. Im bardziej szukam, tym bardziej jej tam nie ma. Chowam głowę w rękach. – Nie wierzę, nie wierzę… – gadam pod nosem. Nie, nie płaczę, po prostu nie mogę uwierzyć, że to się stało. Marcin sprawdza jeszcze u siebie, ale pamiętam, że ostatni punkt podbijałam sama, pamiętam jak chowałam kartę do kieszonki. Kieszonki, z której nie miała szansy wypaść…

Sprawdzamy jeszcze przejście tuż za poprzednim punktem – wracamy na niego po własnych śladach – ale po karcie ani śladu. Musiała wypaść na tym okropnym buraku, który wykonaliśmy już za zabudowaniami. Buraku, którego po prostu nie jestem w stanie odtworzyć. Karta pochłonięta została przez jary, w które pewnie prędko nikt nie zajrzy.

DCIM106GOPRO

Takie jary

„Nie chcesz się odwoływać?”

Wciąż nie trafia do mnie, że to koniec. Zastanawiam się jeszcze, czy nie odbijać kolejnych punktów na mapie, a obecność na tych, co byliśmy, potwierdziłby Marcin – wszędzie byliśmy razem. – Przecież to by było nieuczciwe wobec innych dziewczyn, daj spokój – mówi jednak on. Faktycznie, tłukę się o podium, tutaj nie powinno być żadnych formalnych wątpliwości. Gdyby jeszcze oświadczył to ktoś bardziej obcy, ale biegliśmy tylko we dwójkę…

Siadamy na łące po północnej stronie Gubałówki, zdejmuję stuptuty, opaski – nie będę już chodzić po krzakach. Potem głaszczemy krowy, a one wylizują nam błoto z butów. Bierzemy po piwku i asfaltem wracamy spacerem do bazy. Mamy 10 km. Jest wesoło.

A potem, w poniedziałek jest jeszcze telefon. – Nie chcesz się odwoływać? Nie ma osoby, która potwierdziłaby, że byłaś na puntkach? Może track z trasy? – dopytuje Maciek, jeden z organizatorów Mordownika. Track? Przecież zegarek rozładował mi się na starcie… Los dobrze upewnił się, że będzie nkl bez możliwości odwołania.

Po powrocie do Warszawy postanowiłam uwiecznić tego pierwszego w życiu NKL-a na PMnO. I mam teraz Gubałówkę zawsze przy sobie 😀

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.