26 marca 2018 Komentarze (0) bieganie, PMnO, relacje

„A na imię ma Patrycja…”, obiektywne okoliczności i czuprynka zza górki, czyli Rajd Dolnego Sanu 2018

„Czy ja potrafię jeszcze biegać długie biegi? Czy nie będzie kompromitacji? Nie trzeba będzie zejść? Dobra, jak nie pojedziesz, to się nie dowiesz. To może seteczka? Seteczka… Tak!” – tak właśnie wygląda jeden z najbardziej porąbanych procesów myślowych jednej z najbardziej porąbanych biegaczek na jakieś dwa tygodnie przed Rajdem Dolnego Sanu w Pruchniku. Żeby zwiększyć szanse powodzenia misji, biegaczka zapisuje się, a potem stosowną informację prezentuje na fanpejdżu. Niby nic, ale teraz przecież wycofać się nie sposób. Więc pakuje biegaczka graty według zapisanej na szafie listy rzeczy, dokłada dodatkowe ubrania, bo prognozy słabe, zmienia baterie w czołówce, najada się i wysypia na zapas, a do plecaka bierze dwa kompasy (w razie czego). Wtedy do akcji wkraczają… Obiektywne Okoliczności.

Trudne decyzje

Najpierw unieruchamiają kolej i zasypują drogi. Na szczęście biegaczka okoliczności – jedna za drugą – rozwala jak karateka cegiełki: pociągiem ostatnim umyka ze sparaliżowanego dworca, a drogami kargolkowym Mondełem – chociaż wolno – nawet daje się jechać (Kargolek – miszcz!). Mimo to, niestety, na start na czas dojechać się nie udaje. Spóźnienie wynosi godzinę.

– Na pierwszy punkt, 2 km stąd, ludzie szli pół godziny. Chcesz startować na setkę? – pyta Hiu, organizator zawodów, którego spotykamy zaraz po zaparkowaniu przed bazą. – Nie! – odpowiadam, bo w sumie chwilę wcześniej podjęłam już decyzję. Godzina później na starcie oznacza przesunięcie dla mnie całego biegu o godzinę do przodu. A o 16 w sobotę ma przyjść wichura i ochłodzenie, czyli ostatnie godziny biegu, będą w mega zimnie. Nie chcę tak! Decyzja jest oczywista: zmieniam dystans na 50 km. Czyli jednak się wyśpię, zjem śniadanie… ale zaraz… przecież ja nie mam nic na śniadanie! W końcu nie było planowane, bo przecież miałam być w trasie… wyszukuję gdzieś na dnie walizki nadprogramowe batony, które posłużą mi za poranną paszę.

IMG_5533

Niedźwiedzie i zmiana wariantu

Nie uciekać, bo pogoni. Jak to nie zadziała, zostawić plecak i spokojnie się oddalić. A jak i to nie, zwinąć się w kulkę i okryć rękami głowę… – to instrukcje postępowania na wypadek napotkania niedźwiedzia. W okolicy jest ich podobno sporo, dlatego do wyposażenia dodajemy dzwonek… na niedźwiedzie. Ja swój kupiłam na dziale wędkarskim. Zdaje się, że służyć ma do sygnalizowania tego, że ryba właśnie złapała się na haczyk.

Rozdanie map, kolorowy pisak, planowanie (na górze mapy teren jest bardziej odsłonięty, to może lepiej łyknąć to na początku a nie potem jak będzie wiało, a na dole lasy, więc może wiać… czyli lecę od PK17 w prawo zgodnie z ruchem wskazówek zegara) i start.

P50

Ze szkoły asfaltem, potem lekko w lewo, łukiem w prawo, znów w lewo… leci cała gromada, w tym kilka dziewczyn. Nie chcę za bardzo ścigać się z dziewczynami na kolejnych punktach, dlatego obmyślam sposób zmyłki – może z PK17 jednak nie w prawo a w lewo? Tak jakby wszystkie miały z góry narzucone, że jak od 17 zaczynają, to już na pewno żadna w lewo nie pójdzie. Ha ha. Zaraz potem jednak, zamiast na PK18, lecę już w dół (a po chwili w górę) na PK1. Z wieży na wieżę. Nawigowanie na punkt w zasięgu wzroku jest świetne!

Po asfaltach łatwiej!

„Kiedy odejdą siły? Kiedy będę musiała iść, zamiast biec?” – te myśli nie dają mi spokoju. Miesiąc temu startowaliśmy z Marcinem w Rajdzie Liczyrzepy – rogainingu na Dolnym Śląsku. W osiem godzin zrobiliśmy niewiele – jedynie 43 km, co wystarczyło mi do zwycięstwa w damskiej kategorii (96 punktów). Teraz kilometrów będzie na pewno więcej, a do tego teren jest górski. Jeżeli dołożymy do tego brak przebieżności… klapa gotowa. A przecież ja przez pół roku prawie nie biegałam!

Ale odbiłam już pierwszy punkt na trasie, drugi, potem jest zbieg, więc szybko, wieś i po raz pierwszy zastosować mogę autorski sposób na góry – zamiast przebijać się na wprost przez grzbiety, jak tylko mogę sprawnie, biegnę asfaltami wokół nich. Błoto na polach wydaje się być nie do końca zamarznięte, do tego zabudowania, przez które nie wiadomo czy da się przebić, i jeszcze do tego wzniesienia i rzeczki. Nie, zdecydowanie asfalt lepszy. Lecę więc na około przez wieś, potem skręcam koło szkoły, mijam kościół, przy cerkwi znów w prawo i po jakimś kilometrze z hakiem pod lekką górkę gładko wchodzę na punkt przy niewielkim jeziorku. Dalej znów chcę okrężną drogą asfaltami, ale postanawiam jeszcze dać ostatnią szansę polom – przełażę przez rów, wdrapuję się na zamarznięte błoto, kilka metrów wgłąb i… jednak nie! Z ulgą wracam na asfalt i szybciutko na około. Po co się męczyć?!

Patryja, która stała się Patrycją

Droga na kolejny punkt prowadzi prostą drogą, która na końcu wsi zawija pod górę zwaną Patryja. W myślach nazywam ją „Patrycja”, a jak Patrycja, to „A na imię ma Patrycja jakby miłość bokiem wyszło szydło prawdy. Wcale nie jest taka ładna, lecz ładniejsza ładna jest niż żadna przecież” i przez kolejne godziny z głowy nie może już wyjść piosenka Roberta Kasprzyckiego:

Biegnę tak, docieram do końca tej wsi, ale coś mi nie pasuje. Droga się urywa, trudno. Wejście na szczyt zasadniczo nie może być trudne – czy po drodze, czy przez krzaki, trzeba po prostu ciągle iść do góry. A jak już nie da się pod górę, znaczy że jesteśmy na szczycie i to właśnie tam według mapy jest punkt.

„Wciąż się modlę o to żeby to nie była miłość niepotrzebna całkiem głupia…”

Więc idę jakimiś zwierzęcymi ścieżkami, drogami drwali, starymi duktami… aż docieram do dużego jaru, a potem już widzę z daleka zarośniętą polanę, a potem jeszcze jedna droga, kolejna polana i jest szczyt.

„Na rysunkach widzę cienie lub wspomnienie tamtych cieni co minęły mi już dawno”.

I gdy już wydaje mi się, że strasznie długo z tą górą mi zeszło, z daleka dostrzegam parę, z którą kilka razy jeszcze się potasuję. Okaże się potem, że to Bernadetta i Piotrek, którzy bardzo dobrze znają tutejsze ścieżki. Wtedy sytuację oceniam jako niezłą: ja wprawdzie trochę czasu straciłam pod „Patrycją”, ale ostatecznie wyszło na zero! Przyjdzie nam się jeszcze kilka razy spotkać w trasie. Za każdym razem pozdrawiamy z uśmiechem i rozchodzimy w swoją stronę.

Spotkania na wariantach

Z góry warianty wydają się już być proste – najpierw prostą utwardzaną drogą, która zamienia się w ścieżkę przy lesie i lekko w lewo na punkt (nachodzę na niego jednak trochę na około), a potem prosto asfaltami w dół i w górkę do kolejnego punktu w niewielkim jarku.

W międzyczasie spotykam nadciągającego z naprzeciwka Kargolka. Marcin biega dużo szybciej ode mnie, co oznaczać musi, że sporo już przebiegł. Dla mnie to jasna informacja: jeżeli on przebiegł już dużo, to to dużo mam przed sobą ja! Na dodatek rzuca coś przez ramię, że zostały mu tylko cztery punkty i meta, więc leci dalej. „Cztery punkty?? Toż to końcówka” – zaczynam panikować w myślach. Po chwili orientuję się jednak, że punkty na mojej pierwszej połowie był bardziej rozrzucone niż na drugiej części trasy. „OK, czyli jednak wszystko się zgadza” – pocieszam się, nie jest tak źle. Życzymy sobie powodzenia i rozbiegamy się w przeciwne strony.

Na końcu przelotu na punkt spotykam jeszcze Tomka Domina. Pozdrawiamy się, upewniamy że mamy podobny wariant zejścia z punktu, rzucamy „do zobaczenia na mecie”, „powodzenia” i rozchodzimy się – ja na PK4, Tomek na PK3. Nie mogę się nadziwić, że Tomek nie jest godzinę, tylko jakiś kwadrans przede mną.

Czuprynka zza górki

Tup, tup, tup – kolejny napotkany biegacz nadciąga cichutko, zupełnie jakby się skradał. Jego kroki słyszę w ostatniej chwili, a zaraz potem chłopak mnie wyprzedza. Przyglądam mu się: mapa pod pachą i sunie dużymi, szybkimi krokami. Kilka susów dalej jest już przede mną. Szybko biegnie, ale po chwili zatrzymuje się, biegnie, znów się zatrzymuje, sprawdza. – Który to będzie mostek? – pyta w końcu. – Jeszcze, jeszcze, to musi być w lesie! – rzucam. Biegniemy dalej, ale po chwili nachodzi mnie refleksja: „Zaraz, zaraz, przecież długo już się przemieszczamy, a las… w sumie nie powinien dochodzić do samej drogi… czy ten las nie został czasem wycięty?!”. – Tego lasu chyba nie ma! – rzucam do kolegi i w samą porę! Bo punkt znajduje się tuż obok przy solidnym, drewnianym mostku. Podbijamy i lecimy dalej. Dalszy wariant mamy podobny, więc raz to ja jestem z przodu, potem znowu kolega. Gdy z oddali widać samotne drzewo, na którym znajdować się ma punkt, zostaję w tyle. Od tego momentu robi się już naprawdę zimno. Na szczycie pagórka ostro zaczyna wiać wiatr. Jest tak zimno, że ręce zamarzają, gdy tylko wyciągam je z rękawiczek. A przecież to tylko kilka sekund!

Mobilizuję się, żeby dalszą część trasy pokonać najszybciej jak się da. Szybko zbiegam do miejscowości, potem prosto drogą i po chwili znów tnę przez pole. Z oddali zza grzbietu wychyla się niewielka czuprynka. Czyżby to było kolejne drzewo, na którym jest punkt? Kilkaset metrów dalej moje przypuszczenia się potwierdzają: zza pagórka wyłania się właściciel czuprynki, czyli drzewo, na którym mieni się pomarańczowo-biały lampion. Podbijam i lecę dalej. Teraz już czuję, że nawet na moment nie mogę się zatrzymać. Każdy postój skutkuje przenikającym chłodem!

IMG_5532

„Jeszcze tylko jeden i do domu”

Kolejne dwie cerkwie, przy których znajdują się punkty, wchodzą bez problemu. „Jeszcze tylko jeden i do domu” – myślę. Przelot na ostatni punkt, który położony jest nad rzeczką prowadzi drogą przez pola. Wieje, ale na szczęście to wiatr zza pleców. Gorzej będzie, jak przyjdzie mi biec do bazy i to świństwo napierać będzie z boku! Spotykam jeszcze parę zawodników, którzy lecą w odwrotną stronę niż ja. Zamieniamy dwa słowa i znów skupiam się na moim punkcie: trzeba lecieć drogą, potem w lewo asfaltem, w prawo w odnogę drogi i w bok wzdłuż rzeczki. „Byle tylko nic nie pomieszać!”. Lecę według planu, docieram do rzeczki, sprawdzam miejsce, gdzie powinien być punkt, ale… pusto. Podbiegam jeszcze dalej, znów podchodzę do rzeki, ale tam też go nie ma. „Kur…!”. Wiedziałam, że tak będzie. Ostatni, a coś pewnie pomieszałam. Akurat teraz, jak jestem już tak blisko… Lekko się podłamuję, mam już naprawdę dosyć tej zimy, tego startu, wiatru, śniegu, zimna… W końcu jest! Na moje trochę za daleko od drogi, ale co ja się tam znam. Podbijam i lecę dalej.

Ostatnia prosta i wiejący z boku lodowaty wiatr naprawdę mocno dają się we znaki. Mimo kożuchowych rękawic lekko przemarzają mi ręce, zaraz po nich palce u stóp, ale naprawdę zimno jest w nos i policzki. Powiedzieć coś jest niemożliwością, mam wrażenie, że zamarzł mi nawet język! Chce mi się pić (woda też zamarzła) i jeść (na całej trasie udało mi się rozgryźć dosłownie jednego batona). I jeszcze ta droga, która to leci w dół (wtedy jest fajnie), to znów pnie się pod górę (wtedy robi się gorzej)… Wiatry i góry, wiatr i góry, wiatr i góry… Jestem na skraju wytrzymałości. Zbieg, cmentarz, zakręt, znów zakręt. Ciągle nie wiem, czy wybrałam najprostszą prowadzącą do bazy drogę. A może szybciej było górą? Ale tam znów jest podejście… W końcu jest! Szkoła. To chyba było pierwsze wejście. Jest. Koniec. Wreszcie. Teraz. Już. Będzie. Ciepło. – Przegrałaś trzy minuty z Asią – słyszę. – Trudno, szybciej już nie mogłam! – odpowiadam, a potem oczywiście zaczynam analizować: Czy na pewno musiałam zatrzymywać się w krzakach? Czy rzeczywiście w każdym momencie, kiedy mogłam biec, biegłam? Nic to. Teraz jest po wszystkim.

Ok. 53-54 km, równo 8 godzin. Przewyższenia? GPS pokazał mniej niż 900 m pod górę (ale mówią, że to niemożliwe, bo było więcej), drugie miejsce z dziewczyn. Jestem naprawdę zadowolona! Dwa tygodnie wcześniej, po płaskim, zrobiłam w tyle samo godzin ponad 10 km mniej. Czyli jednak umiem biegać 🙂

I jeszcze na koniec: OGROMNE dzięki za ten rajd! Hiu i cała ekipa: świetna robota, wspaniałe tereny. Za rok wracam 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.