8 września 2017 Komentarze (0) bieganie, PMnO

Grzybobranie i ściganie. „Nie ma szans, są szanse, nie ma szans, są…”

Ciuchy są, buty są, bukłak jest, kompas, skarpety, plecak… zaraz… plecak wkładałam do pralki, miał się wyprać. Miałam włączyć pralkę zaraz po wstaniu i powiesić go jeszcze przed wyjściem. Ale pralki nie włączyłam, a teraz jestem w aucie i nie byłam w międzyczasie w domu… cholera! Nie mam plecaka! I zegarka! I kurtki, a ma lać! I co teraz?

Nie, nie, tym razem to nie sen. To się dzieje naprawdę. Czuję, jak kolor mojej twarzy zbliża się do koloru ściany w domu. Jest czwartek, Abentojra w Butrynach na Warmii startuje w sobotę. Zawody, Na których bardzo mi zależy, a my jesteśmy już w trasie do Miłek. Nie ma szans, żeby już zawrócić, zaczynam więc panicznie googlać w poszukiwaniu sklepu. Trafiam na jedną sieciówkę w Giżycku. Sprawdzam na stronie – mają naprawdę dobre promocje! Jak dobrze pójdzie, kupię plecak za cztery dychy i do tego uda mi się dobrać jakąś kurtkę – lać ma przez pół dnia. Bez kurtki może być ciężko. Dzień później, wyposażona w nowy sprzęt, ruszam na zawody. Do bazy docieram wieczorem, zrzucam rzeczy w namiocie wojskowym (tak jest na Abentojrze urządzona baza), potem jeszcze spotkanie przy ognisku, dyskusje o polityce, kolejkach do lekarza, rentgenach i tym, dlaczego w Polsce ludzie są tacy wściekli na wszystkich dookoła. I zaraz trzeba się kłaść. W nocy budzi mnie potężny deszcz, który wali w namiot, i myśl, żeby przestało padać do rana. Sprawdzam jeszcze, czy ściany nie przeciekają, czy nie podmywa toreb, patrzę na prognozy i znów zasypiam.

Dziwny start

Na starcie jest dziwnie. Kurtka jakaś taka sztywna, nie moja. Plecak też nie ten co zwykle. Nie ma kieszonek, rura się nie trzyma. Zapominam kamerki, nie mam gdzie włożyć batonów, gdzieś gubię folię na mapę i ostatnie chwile przed startem – zamiast planować trasę – marnuję na organizowanie nowej.

Ruszamy w ponury, deszczowy teren. Patrzę, gdzie leci większość i odbijam w drugą stronę. Za żadne skarby nie chcę tasować się z innymi dziewczynami na trasie. Wolę minąć je w połowie i dalej napierać sama. Jak się okazuje, wariant pod prąd jest trafiony!

Lecimy – ja i jeszcze kilka osób – kawałek drogą, potem przez Butryny i polnym duktem do lasu. Za chwilę się zacznie. Uda się dobrze trafić, czy na nawigację bez wtopy trzeba poczekać do drugiego punktu? Na szczęście, wchodzi jak w masełko i po chwili jestem już na przelocie do następnego, który na mapie ma opis: „biskup Rudnicki”. Dziwny… Na miejscu okazuje się, że wzdłuż pola jest obsadzona starymi drzewami droga, a po bokach rozstawione są tablice z nazwiskami i podobiznami różnych ludzi. Lampion wisi przy jednej z nich. Uśmiecham się – lubię takie smaczki, pomysły na przyciągnięcie ludzi i pokazanie im fajnych rzeczy/ludzi/miejsc. Ja jednak nie mam czasu na czytanie – każde spowolnienie zapala mi lampkę alarmową w głowie i zmusza do biegnięcia. „Nie zwalniaj, nie zwalniaj” – mówi głowa.

Potem zanika mi jedna droga, pojawia się inna, ale na szczęście kolejne punkty wchodzą bez problemu. Później okaże się, że jeden z nich, PK5, sprawia problemy tym, którzy wybierają odwrotny wariant. Z mojej strony prowadzi do niego droga, z której na następny punkt odbijam w najwęższym miejscu rozlewiska. Ci, którzy nachodzą na niego z drugiej strony, wpakowują się w sam środek mokradełka. To zaś pochłania więcej czasu niż planują. Uf, wygrywam tym wariantem!

Grzyby, wszędzie grzyby

Początkowo widzę maślaki i jakieś koźlarze. Spoko, takie same zbieraliśmy dzień wcześniej w lesie i będzie jeszcze okazja. Będę twarda. Jedyna reklamówka, jaką mam, to ta, w której jest ładowarka i telefon, a ciągle pada. „Przecież nie mogę jej poświęcić na grzyby” – przekonuję się w myślach.

Kurki… no co mi po kilku kurkach… dobra, po całym stadzie kurek! Wytrzymam!

Jest i prawdziwek. O, drugi. Trzeci… nie no. To już przegięcie. Każdy ma swoje granice wytrzymałości i moje właśnie zostały przekroczone. Zatrzymuję się. Muszę zebrać te prawdziwki! Wydobywam zakitraną w plecaku torbę – nie musi już dłużej chronić rzeczy, bo przestało lać – i zbieram to, co mam na swojej drodze. Bez zbaczania z wariantu! Tylko po przecinkach, przebiegach na szagę, przy drogach. Mniejsze omijam, zbieram tylko te najbardziej pokaźne. Torbę najpierw trzymam sztywno w ręce, zwijając ją w mały pakunek. Nie jest problematyczna. Ale z każdą minutą liczba grzybów i ciężar reklamówki się zwiększa. Robię sobie z niej dyndający worek, aż w końcu trzymam za ucho – tak jest najwygodniej. Wyglądam jak człowiek z reklamówką na Kasprowym, co nie uchodzi uwadze Staszka, z którym tasujemy się przez sporą część trasy. Po godzinie zbierania jednak coś zaczyna łupać mi w plecach i czuję, że nie rozpędzam się aż tak bardzo, jak bym mogła to robić bez dodatkowego pakunku w ręku.

Zaraz potem spotykam Anię. Przemyka kilkadziesiąt metrów ode mnie, pod lasem. Jestem mniej więcej w połowie trasy. Teraz już na serio czuję, że koniec grzybobrania, zamulania, marudzenia. Trzeba wszystko robić idealnie. Podbijam więc następny punkt, przebijam się do długiej, prostej drogi, grzyby lądują w plecaku, a ja ze napieram – już bez dodatkowego pakunku w rękach, szybszym biegiem – na PK12. Niedługo potem dziurkuję kartę. A po chwili kończy się droga.

„Zobaczymy, jak wyrzuci mnie droga”

Na PK8 wybrałam drogę, która przebija się przez poprzecinany rowami i rzeczkami teren. Na mapie wygląda dobrze, ale w terenie jakoś szybko zanika. „To nic” – myślę i napieram przez las. Tylko ten las zaraz robi się coraz gęstszy, a następnie na drodze staje mi mokradełko. A że obiecałam sobie już jakiś czas temu, że w bagno pakować się nie będę, to szukam obejścia. Wiem, jak szłam i gdzie jestem, ale za diabła nie mogę w terenie znaleźć drogi, którą widzę na mapie. Potem okaże się, że gdybym wybrała taką drugą, bardziej na północ od mojej, to nie miałabym najmniejszych problemów z pokonaniem tego terenu. Ale nie wybrałam, więc przebijam się przez te mokradła, wpadam po kolanach, wycofuję się z większego błota tylko po to, żeby zaraz wpaść w mniejsze. Tracę równowagę, siadam w wodzie, ale przecież nie zawrócę, bo widzę już, że tylko kilkadziesiąt metrów dzieli mnie już od suchego, sosnowego lasu tuż obok. A może nie sosnowego, ale na pewno suchego – widziałam wzniesienie, a przecież nie ma bagien na wzniesieniach, co nie?

W końcu dobijam do tego suchego lasu, znajduję drogę i lecę już w stronę miejscowości, z której łatwa droga ma poprowadzić mnie już na punkt. I liczę – jak dotrę w końcu do PK8, to stąd najpierw do jeziora, a potem punkty bliżej bazy, czy lepiej zygzakiem w trochę innej kolejności? „Ech, zobaczymy, jak wyrzuci mnie droga” – myślę i poddaję się temu, co dzieje się samo. Wyrzuca mnie najpierw na PK6, potem lecę już do jeziora, a następnie ostatni punkt przed bazą PK4. Nogi już od dobrych kilku kilometrów mocno mi ciążą, ale nie przestaję biec. To znaczy przestaję, ale dopiero wtedy, jak już naprawdę jest bardzo ciężko. A zaraz potem znów zrywam się do biegu. Wciąż wydaje mi się, że nie uda mi się zrobić dobrego wyniku, jestem pewna, że dziewczyny już od dawna siedzą na mecie.

„Nie uda się, uda się, nie uda się, uda się…” – i tak w kółko. Głowa zmienia koncepcję raz na pięć minut. A może i częściej. Raz jestem pewna, że nie ma dramatu i będę niedużo po Ani, a po chwili wydaje mi się, że nic z tego i przegram ze wszystkimi. Tego, że wygram, nie biorę w zasadzie pod uwagę. „Byle tylko jak najmniej stracić” – mówię sobie w myślach i jednak mobilizuję się do walki. Chcę być jak Marcin Świerc na CCC! Chcę być druga, a nie czwarta!

Ostatecznie bieganie boli mniej niż chodzenie, poza tym co ja powiem w domu? Że mi się nie chciało przyspieszać? I lecę przez las, wybiegam na asfaltówkę i stąd już prosto do bazy. A gdy z daleka słyszę, jak ktoś coś mówi przez głośniki, to wiem, że jest już naprawdę blisko.

„Jesteś pierwsza!”

– Czy to uczestniczka trasy 50 km? – pada pytanie z mety. Numer mam z tyłu, więc nikt nie widzi, kto nadbiega z daleka. Tak, tak, kiwam białym daszkiem, żeby widział z daleka, że owszem, z pięćdziesiątki.

– Pierwsza kobieta na trasie 50 km – mówi, jak już przekraczam metę. Słyszę to, ale nie dociera. Nie dociera za żadne skarby. Oddaję kartę, robię 10 pĄpek. Obok stoją chłopaki, którzy byli sporo przede mną. – Anki nie ma? – pytam, bo rozglądam się i nie widzę jej nigdzie. – Nie ma, jesteś pierwsza! – powtarza Marcin. Pierwsza! Niemożliwe! Cieszę się jak dziecko, chociaż wciąż nie mogę uwierzyć. Później okaże się, że udaje mi się wygrać dziesięcioma minutami. Dobrze, że nie zbierałam więcej grzybów!

Na podium wbiegam w podskokach. Jestem tak szczęśliwa, jak już dawno nie byłam po zawodach. – Ciężko było? – pyta potem organizator przy wręczaniu pucharu. – Cholerrrnie ciężko – potwierdzam zgodnie z prawdą. – Widziałem, jak wpadałaś na metę – odpowiada. No bo trasa niby prosta, punkty wchodziły bez większych problemów, a jednak nogi ciążyły. Może to przez nasączanie deszczem przybrały na wadze i zrobiły się nie do udźwignięcia?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.