2 października 2015 Komentarze (0) relacje

3:59:55. Jak to się stało?

Relację z Maratonu Warszawskiego możecie przeczytać tu: „Na Gdańskim będzie najgorzej”, zając ratunkowy i 3:59:55. Ale co było przed biegiem i jak to się stało, że się udało? To będzie tekst właśnie o tym.

Bo odkąd przekroczyłam linię mety, rozkminiam: co zrobiłam inaczej niż poprzednio, jak zmieniłam dietę, co myślałam… i wychodzi na to, że 37. PZU Maraton Warszawski – choć przygotowanie treningowe (albo jego niedobór) było prawie takie samo jak przed Orlen Warsaw Marathonem – ten start różniło od poprzednich prawie wszystko!

Po pierwsze: bez eksperymentów

Do znudzenia będę powtarzać, że przed ważnym biegiem nie wolno eksperymentować. Zwykle też to mówiłam – ba, nawet pouczałam innych! – ale sama nie stosowałam. A to zapiekaneczka, a to fajny film wieczorem, a to nowy ciuszek. Teraz byłam do znudzenia konsekwentna. Na obiad dzień przed biegiem zjadłam solidną porcję makaronu z fetą i suszonymi pomidorami – sprawdzonego wiele razy wcześniej. Potem objadałam się drożdżówkami i czipsami. Okej, nie za zdrowo, ale też wcześniej już to sprawdzałam (zwykle jem to samo w czasie jazdy na zawody na orientację). Przedstartowe śniadanie to ciastka z jabłkami i kawa. Firmę ciastkową znam, więc się ich nie bałam, kawę też zawsze piję.

Po drugie: myślenie

Teraz czas na powody, dla których postanowiłam złamać czwórkę. Najważniejszy to to, że przez niedzielny popołudniowy dyżur w pracy nie było po prostu innego wyjścia, tylko zamknąć się w jak najkrótszym czasie. A że o cztery godziny walczyłam już dwa razy, dlaczego więc nie spróbować tym razem? Dogadałam się z Filipem, który biec miał jako zając na 4:00 i stanęłam na starcie obok niego. Zarówno dzień przed biegiem, jak i po przebudzeniu, w metrze i gdy już biegliśmy, nie dopuszczałam nawet przez chwilę do głowy myśli, że coś pójdzie nie tak. Po prostu nie miałam scenariusza na wypadek, gdyby te cztery godziny pozostały dalej niezłamane. Za dobrze pamiętałam, jak po Orlenie usiadłam na krawężniku i płakałam, że pobiegłam o dwie minuty za wolno.

Fot. 42. Po moim drugim maratonie nie byłam w najlepszym nastroju. Do złamania czterech godzin zabrakło mi dwóch minut.

W czasie biegu w niedzielę Filip ciągle zagadywał i nie pozwalał kombinować nad tempem. A to opowiadał kawał, a to ja jakieś historyjki, a to krzyczeliśmy do robotników na moście Łazienkowskim… Wątpliwości pojawiły dopiero w chwili, gdy zające trochę odbiegły mi do przodu i miałam czas na matmę. Wtedy jednak jak jakaś zjawa nadbiegł zając ratunkowy, który uspokoił mnie, że przecież mamy zapas. Powtarzał to kilka razy, aż uwierzyłam i popędziłam jeszcze do przodu.  Do tego jeszcze wieczorem pooglądałam sobie motywujące filmiki, więc teksty typu „ból jest tymczasowy, a żal że się nie udało, zostanie na zawsze” cały czas tłukły mi się po głowie. I wyciągałam te nogi, jak tylko się dało.

Po trzecie: kontrolowany przebieg

Kolejna rzecz to tempo. Od początku biegu nie dałam się ponieść. Zaraz za startem zaczęłam nerwowo kontrolować zegarek – czy aby rzeczywiście dobrze trzymamy tempo, czy robimy zapas, czy nie biegniemy za wolno. W którymś momencie jednak, gdy zobaczyłam, że mija już 5., 10. kilometr, a zające są ciągle w zasięgu wzroku, przestałam w ogóle się tym przejmować. Po prostu oddałam się w ich ręce. W końcu one od tego są, żeby tempo kontrolować.

I jeszcze jedzenie. Pamiętam, jak wiosną na Orlenie na ostatnich kilometrach nagle opadłam z sił. Nie potrafiłam zupełnie tego wytłumaczyć, bo przecież w życiu przebiegałam już dużo dłuższe dystanse. Dodatkowo przecież to już były ostatnie kilometry przed metą, a na nich zwykle przyspieszam do prędkości światła. I gdy tak analizowałam, mądrzy koledzy po prostu powiedzieli: „nie jadłaś”. Broniłam się, że przecież jadłam, że nie byłam głodna, że miałam siłę, ale oni znów powtórzyli: „nie jadłaś”. Więc jeszcze raz kilometr po kilometrze wszystko sobie przypomniałam i… sama musiałam przyznać: „nie jadłam”. A gdy jeszcze przypomniałam sobie GWiNT-a, na którym – gdy nie mogłam już iść – zjadłam żel i nagle odzyskałam siły, a potem biegłam już do samej mety, postanowienie na 37. Maraton Warszawski mogło być tylko jedno: biorę glutów z zapasem. Najwyżej doczłapię z jednym co został do mety.

Ostatecznie wystartowałam z pięcioma, pierwszego gluta – chociaż wcale nie byłam głodna – zjadłam już na pierwszych kilometrach, potem następne wchodziły mniej więcej na: 10., 18., 25. i 30. A gdy przy 37. sięgnęłam do saszetki i okazało się, że jest pusto, zrozumiałam, że można było zjeść jeszcze przynajmniej jeden żel! W rozpaczy na punkcie żywieniowym chwyciłam tylko izotonik i tak dociągnęłam do mety.

Tak wyglądały prędkości na 37. PZU Maratonie Warszawskim

maraton warszawski

Nauka

Dużo się nauczyłam przez te cztery godziny w niedzielę. Że trzeba się uspokoić, że jedzenie daje efekty i że najważniejsze jest myślenie. I to wszystko jest do zastosowania w niedzielę na 4F Świeradów RUN. Będzie ciężko, bo chociaż to dycha, to prawie cały czas pod górę. Jak przeżyję, to zapraszam na miejscu na spotkanie książkowe o 13:30. 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.