17 października 2016 Komentarze (0) bieganie, relacje

Randka z Warszawą, czyli maraton do czterech razy sztuka

Są randki, na które nie musisz z nikim się umawiać, a i tak się udają. Wychodzisz z domu, kasujesz bilet i już jesteś na miejscu spotkania. W niedzielę o 7 na ulicach zwykle jest pusto, ale teraz wagony metra puchną z każdą kolejną stacją. I dosiadają się tacy jak ty. Dziesiątki, setki biegaczy. Potem wszyscy wysiadają na tej samej stacji, idą do tego samego wyjścia i wszyscy kierują się w tę samą stronę. Jeżeli dasz się poprowadzić tłumowi, trafisz do depozytów, na start, do kibelków. To są dni, kiedy jesteś umówiony na bieg z Warszawą.

DCIM104GOPRO

Ostatnie chwile przed startem

Ściśnięte gardło

Gdy sobie uświadamiam, że razem ze mną biec będzie taka masa ludzi, zaciska mi się gardło i ciężko mi oddychać. Z wrażenia. Tak samo w chwili, gdy wysiadam z metra i między budynkami prześwieca słońce, które dopiero wzeszło, a potem jeszcze jak Czesław Niemen z głośników śpiewa na starcie. I potem jak w skupieniu ruszamy, a na trasie towarzyszą nam setki, tysiące kibiców. – Przestań, nie myśl o tym, bo nie będziesz mogła biec – powtarzam sobie i zarządzam mojej głowie, żeby zajęła się czymś innym. Bo ze ściśniętym gardłem ciężko się biegnie.

No to się zajmuje. Co chwilę zerkam na zegarek, żeby sprawdzić, czy czasem nie za szybko, czy nie za wolno. Dzień wcześniej, z braku innego planu wymyśliłam sobie jakiś taki pierwszy z brzegu. A było to tak: w Biurze Zawodów leżą opaski. Jedna na 4:00:00, a druga na 3:45:00. „4:00 już mam” – myślę o czasie, jaki już sobie wybiegałam rok temu. No to może ta druga? No i tak postanawia się samo: ustawię się na 3:45, a jak wyjdzie, tak wyjdzie. Wszystko, co poniżej 3:59:55 biorę z pocałowaniem ręki, bo będzie życiówką.Trasa Maratonu Warszawskiego

Znajome rewiry

I jak postanawiam, tak robię: ustawiam się za zającem na 3:45. Wybieram środkowego z trzech, którzy rozrzuceni są w strefie. Jeszcze ten Niemen, uśmiechnięci kibice, przejście do samej bramy startowej i sru! Ruszamy!

Pierwsze kilometry mijają błyskawicznie – cały ten odcinek ze Śródmieścia doskonale znam. A, to ten lumpeks, w którym kupowałam ciuchy, potem po prawej stacja, na której kiedyś pompowałam koło, a po lewej sklep rowerowy, w którym dokręcali mi śrubkę. O, a tam po lewej zrobili jednokierunkową z kontrapasem dla rowerów. Cały czas kontroluję tempo i cały czas wychodzi mi, że zając trochę za mocno daje. Ale dobiegamy do Ursynowa, a ja – chociaż jest mocniej niż w założeniach – bez problemu daję radę biec. Czuję, że mam spory zapas! Może wynik będzie lepszy niż zakładałam?! To było coś!

„Nie wpadaj w samozachwyt!” – przywołuję się jednak szybko do porządku. Samozachwyt rzadko kiedy kończy się dobrze. Na orientacji zwykle jak już myślę że jest wspaniale, łatwo i punkty proste, a ja wygram, nadchodzi katastrofa i największy burak zawodów. Także jak teraz takie myśli się pojawiają, od razu je kasuję i znów przekierowuję myślenie na coś innego.

Energia z kibiców

Łapię energię od kibiców. Najpierw BelekiOlek przy Silver Screenie, potem tysiące ludzi wzdłuż Puławskiej. Niektórzy krzyczą do nas po imieniu i wtedy nie wiem, czy to ktoś znajomy, czy po prostu przeczytał imię na numerze startowym. Tak czy inaczej energii dostaję +1000. Od momentu, kiedy wbiegamy na Ursynów, myślę o tym, że niedługo spotkam się z mamą. Ma stać po mojej prawej stronie przy Ciszewskiego. W tym samym miejscu, co kilka lat temu we dwie czekałyśmy na Kwita – też biegł maraton. Wtedy maraton wydawał mi się czymś nieprawdopodobnym! Że niby miałabym kiedyś być po drugiej stronie? Nie było takiej opcji. A teraz właśnie biegnę sobie do tego skrzyżowania Ciszewskiego z KEN-em i czuję się całkiem dobrze! Życie potrafi płatać figle.

Stacja Ursynów, tania apteka po prawej, kościół, Stokłosy i jest! Widzę ją z daleka, ale ona stoi zapatrzona w dal. Chociaż robię wygibasy, macham rękami, ona nic – wpatrzona w przestrzeń za mną. W końcu krzyczę… – Ojej, ojej! – woła. I po chwili jest już po wszystkim. Lecimy dalej, mamusia zostaje na miejscu i dalej dopinguje biegaczy.

Głowa ciągle zajęta skojarzeniami i myślami o miejscach – wszystkie blisko domu, wszystkie znajome. Najpierw z drogi do pracy, potem, między Wilanowem a Śródmieściem – z przejazdów na kettlowe treningi dwa razy w tygodniu. Jak droga jest znana, to wszystko idzie super szybko, a kilometry mijają w trymiga!

Krok w nieznane

…i dokładnie w momencie, kiedy porzucamy znajome rejony, zaczynają się schody. Najpierw odchodzi mi zając. I to w najmniej spodziewanym momencie, kiedy wydaje mi się, że biegnę równo, dobrze i mogę tak pociągnąć jeszcze długie kilometry. – To on tak przyspieszył, czy my zwolniliśmy? – pytam kolegów, którzy biegną równolegle ze mną. – Nie no, chyba my przyspieszyliśmy – twierdzą. Ale patrzę na zegarek, a tam już tempo poniżej 5 minut na kilometr. „Chyba jednak to nie my, tylko zając…” – myślę sobie i smutnieję.

A potem zaczynają się podbiegi. No dobra, może nie są takie strasznie wielkie i normalnie bym ich tak nie nazywała, ale dają się odczuć. Do tej pory było tylko płasko albo z góry. Teraz mamy przed sobą dwa mosty, na które trzeba najpierw podbiec, a potem z nich zbiec. I w drugiej połowie ja te podbiegi już mocno czuję, a tempo spada. „Mam zapas, spoko” – myślę, ale ten zapas jakoś strasznie szybko topnieje. I jeszcze do tego teren mało znany – na ulicach, które przemierzamy, jestem raz na rok albo wcale. Most Świętokrzyski, meandry Pragi… – Potrzebujesz czegoś? Chcesz się napić? – pyta jeszcze w przelocie Ola, która ustawiła się przy pl. Hallera. – Dzięki, właśnie piłam! – rzucam w przelocie. Ola, usłyszałaś to? Bo chciałam, żebyś usłyszała, bo to nie tak, że olewam. To, że Oli się tak chce stać na ulicy, dodaje mi sił. I to, że tak bardzo chciała pomóc nam biegaczom. Każdy kibic dodaje, a znajomy to już w ogóle.14560179_587170781460600_5458671206087169640_o

„Brzuniuuu! Dawaj!”

A potem jest most Gdański i długa, długa prosta na północ Warszawy. Wcześniej jeszcze przecinamy górą Wisłostradę i słychać trochę odgłosy mety. Za pl. Wilsona chyba znów daję się ponieść nastrojowi – na boku trasy stoją Ala i Krasus. – Dawaj Kasica, dawaaaaj! – krzyczą. I robią mi zdjęcie, na którym nie widać śladu cierpienia, chociaż już grubo ponad 30 km w nogach jest (o to: —>).

„Jak jest Krasy, to znaczy, że to już naprawdę blisko do mety, nie?” – pytam się sama w myślach. Wszelkie moje obliczenia mówią, że musi tak być, że to już naprawdę blisko. Trochę tej energii przekazuję chłopakom, których mijam na trasie. – Dawaj! Biegnij, jeszcze troszeczkę! Jak pobiegniesz, będziesz szybciej na mecie! – zagrzewam do walki tych, co opadają z sił.

Jak tylko widzę, że ktoś zaczyna iść, od razu rzucam, żeby jeszcze trochę poleciał, bo szybciej będzie na mecie. Tak jest w przypadku „Brzuszka”. Kolegę z takim napisem na czerwonej koszulce mijam przy spotkaniu z zającem na 3:50, który dogania mnie jakieś dwa czy trzy kilometry przed metą. – Brzuszeeeeeeek! Dawaj! – drę się do niego. On ogląda się przez ramię i posłusznie przechodzi do biegu. – Słuchaj, słuchaj dziewczyny, bo dobrze mówi – potwierdza zając. „Ale mam moc!” – myślę i potem jeszcze kilka razy pilnuję Brzuszka, żeby nie przechodził do marszu. I jak już wydaje mi się, że go zgubiłam, nagle w oddali pojawia się koszulka z tym białym napisem. I chociaż dzieli nas jakieś 100 albo więcej metrów, drę się w niebogłosy: – Brzuniuuuuu! – krzyczę. On się odwraca. – Dajeeeeesz! – rzucam. I tak jak za pierwszym razem – Brzuszek zaczyna biec! Nie wiem, dlaczego pilnowałam akurat Brzuszka, pewnie dlatego że miał ten napis na plecach. Ale mi taka robota też dodaje sił. Sama karmię się tym dopingiem i przed samą metą też zaczynam szybciej przebierać nogami.

I jeszcze Rob z Justyną, potem jeszcze gdzieś przemykają BelekiOlek… i ani się oglądam, a tu już meta coraz bliżej. Patrzę na zegarek. O kurczę! Po co się tak zagapiłam?! Myślałam, że już wszystko stracone i poniżej 3:50 nie zejdę, a tu do bramy mety całkiem blisko, a wskazania zegarka dają nadzieję! Cholera jasna, gdybym wcześniej wzięła się do roboty, złamałabym 3:50! Gamoń, gamoń ze mnie. Robię co mogę, ale już szybciej nie mam siły biec. Ostatecznie metę przekraczam z 3:50 z groszkiem, a między dwiema liniami robię jeszcze kilka pĄpek.14469543_1303123589699789_1220322255704927430_n

Do czterech razy sztuka

Podnoszę się, podchodzi jakiś człowiek z mikrofonem. – Po co te pompki? – pyta. Albo jakoś tak. Nie mam siły mówić i gardło znów mi się ściska jak na starcie. Pokazuję tylko koszulkę z napisem „Smashing pĄpkins” i coś tam przebąkuję. A jak w końcu ten chłopak mnie puszcza wolno, siadam sobie na krawężniku na moment i chlipię. Jeszcze nie wiem, dlaczego. – Dzięki! Dzięki tobie poprawiłam życiówkę! – mówi do mnie jedna z biegaczek. Nie wiem, skąd się wzięła, nie kojarzę jej z biegania. Mówię jej, że to wspaniale, że strasznie się cieszę, że mogłam pomóc. Naprawdę tak jest! Tylko ja nie potrafię teraz szeroko się uśmiechnąć. Łzy szczęścia z mety mieszają się z łzami bólu stóp i z łzami nie wiem czego. Ale to chyba pozytywne.

Upijam trochę wody i przechodzę do miejsca oddawania chipów. Kucam sobie i dalej chlipię cichutko. „Poprawiłam życiówkę, poprawiłam życiówkę… Potrafię to robić!” – myślę, bo wreszcie trafia do mnie, co się stało. To mój czwarty skończony maraton i po raz pierwszy chcę znów go pobiec i zawalczyć o jeszcze lepszy wynik. Do tej pory cztery razy zła byłam na to, że coś nie wyszło i że znów jest presja żeby biec. Że dystans jest nieludzki i że to nie dla mnie. Wydawało mi się po prostu, że fajnie mieć dobrą życiówkę, dlatego to robiłam. Teraz wreszcie jest tak, jak powinno być: skuteczny trening, duża poprawa i głód szybkiego biegania. WRESZCIE! Maraton jest wspaniały! <3

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.