6 czerwca 2017 Komentarze (0) bieganie, PMnO, relacje

Kierat 2017. Staruszka przy drodze i sprint po 106. km

Gdzieś na łąkach

– Za żadne skarby nie chcę spędzić drugiej nocy w trasie. Nie chcę, nie mogę, boję się. Zupełnie tego nie widzę. Po prostu tego nie zrobię! Nie i już! – mówię. Jestem załamana i pogodzona z tym, że zaraz zejdę z trasy. – Żebyś się w domu nie pokazywała, jak tego nie skończysz – odpowiada on. No to ja już wiem, że będę napierać do końca.

Startujemy w pięknym słońcu punkt 18. Magic hour. Wszędzie piękne złote światło, góry, świeża, soczysta zieleń, szumiące trawy. Nie mogę się napatrzeć. Ruszam ze Słomą i od razu wdrażamy jakieś chore pomysły na warianty, chociaż dojście na pierwszy punkt jest proste jak konstrukcja cepa. Ciśniemy samotnie przez pola, jakaś stara droga, trochę pod górę i znów wbijamy się w tłum. Na starcie stanęło ok. 700 osób i chyba wszyscy (poza nami przez chwilę) lecą tak samo.

Mapa Kieratu 2017

Mapa Kieratu 2017

Po naszym pierwszym odłączeniu się kawałek idziemy z nimi, a potem jednak znów hyc na bok. Zamiast łoić górskim szlakiem postanawiam kawałek polecieć stokówką i wbić się w teren grzbietem prosto pod górę. Łatwo nie jest, ale przynajmniej zamiast 50, mamy wokół cztery osoby. Przebijamy się przez grzbiet, potem po drugiej stronie spadamy do drogi i jest punkt. Pierwszy. Fajnie. Pierwsze koty za płoty. Jeszcze fotki przy drzewie – takim dziwnym, powykrzywianym (ależ się to widzi teraz, po „Sekretnym życiu drzew”!) – i ruszamy dalej.

DCIM105GOPRO

Dziwne drzewo

Potem znów wariant stokówką, pierwszy burak, następna stokówka, potem pada, zapada zmrok, przewalamy się przez kolejną górkę i znów dobijamy do punktu. – Ładna pogoda, co? Idealna! Dwa lata temu tak nie było – gadam w kółko to samo. A jak już zbiegamy do drogi, to jednak zmieniam zdanie. Bo w pół godziny spada na nas taki deszcz, że przemaka wszystko. Po pięciu minutach wilgotne są gacie, po kwadransie na wylot przemaka kurtka. Jedynym suchym w miarę miejscem są stopy – chwilę przed wyjazdem zamówiłam letnią wersję wodoszczelnych skarpetek i to był strzał w dychę! Na razie cały czas biegniemy, więc o chłodzie nie ma co myśleć, ale już zaczynam bać się na zapas. „To będzie makabra, jak przestanie. Te mokre ciuchy, chłód nocy…” – myślę trochę panikując. Ale przestaje padać, robi się coraz później, a najgorsze nie przychodzi… To nie Łemkowyna jesienią w Beskidzie Niskim i 10 godzin deszczu. To lato w Wyspowym i Gorcach, półgodzinny opad i ciepła noc! Gdy przez mokrą łąkę przedostajemy się do drogi, ciuchy są już tylko lekko wilgotne, a godzinę później kurtka całkiem przesycha.

Słoma napiera

Słoma napiera

Wylać wodę ze skarpetek

– Muszę się położyć na chwilę, przespać. Tu na przystanku. Powodzenia, Kasia – rzuca Słoma, gdy mamy skręcać z asfaltu w pola. I zanim cokolwiek zdążam powiedzieć, zaprotestować, on już idzie na przystanek, a ja – zupełnie automatycznie – odpowiadam tylko: – Yyy… dzięki, pa – i skręcam między domy. Co się właśnie wydarzyło? Od tego momentu do samego końca będę napierać sama. „No to teraz zaczyna się prawdziwa zabawa” – myślę i jakoś strasznie się nie boję. Nieraz już biegałam i chodziłam sama nocą po lasach – bardziej niż myśleniem o strachach, człowiek zajmuje się mapą i kompasem. No i nocą nie widać pająków, nie ma komarów itp. Są za to inne leśne stworki.

slimakiglizda

I napieram przez łąki, jak sobie zaplanowałam, bo wszystkie warianty albo wymyśliłam sama, albo wymyśliłam i dałam się namówić do lekkiej modyfikacji. Ale głównie to wymyśliłam sama. Łąka, skraj lasu, łąka znów, potem leśna ścieżka, skręca, pod górę, zaraz, coś nie gra… acha, dobrze, pod górę, przez górę, wzdłuż lasu, jednak nie, do lasu, w dół… kurde gdzie ja jestem. Chwilę kombinuję, odtwarzam, co robiłam, i jednak nic do głowy mi nie przychodzi. Odpalam telefon, bo można, sprawdzam, ale przecież to nic nie daje – środek lasu to środek lasu. OK – stwierdzam – jestem „tu” i idę na azymut w stronę punktu. I ch… Co ma być to będzie. Gdzieś dojdę. I dochodzę – najpierw do rzeczki, potem ostro pod górę, do skraju łąki i są światełka na punkcie! Nacierają z różnych stron – niektóre od góry, część też z dołu, jeszcze bardziej z dołu, niż ja…

Schodzę do wioski, potem gdzieś między domami, krętymi ścieżkami. Znów pod górę, w dół… Tak będzie jeszcze wiele razy. Dochodzę do drogi, sprawdzam mapę i wymyślam, że może wzdłuż lasu zetnę sobie jeden róg, który wcześniej narysowałam na mapie. I ścinam – pionowo pod górę, bo nie zauważam, że na mapie aż czarno tam od poziomic. „Gupek” – myślę, jak już jestem w połowie podejścia, i postanawiam jednak zleźć z tej góry na drugą stronę. Tylko jak, skoro w dół prowadzi strome jak pionowa ściana zbocze? Gdy złażę do drogi, okazuje się, że w sumie przez te pół godziny może z kilometr w linii prostej pokonałam. Albo i mniej.

Przechodzę przez bród, woda wlewa mi się do skarpetek od góry. „Pięknie. Jak się wlała, to już się nie wyleje” – myślę i wspominam, że Miki to po takim incydencie biegł bez skarpet. Ja jednak zachowam je na stopach. Potem na łąkach spróbuję wycisnąć ile się da, ale jednak stopy będą się kisić… „Może przeschną” – łudzę się.

Żeby tam było ognisko…

Mój wariant na następny punkt biegnie wzdłuż lasu. „Będzie fajnie, po łące wzdłuż drzew, powinno być łatwo” – przewiduję. I drę tą łąką w stronę ciemnego, nocnego lasu, po kolana i po uda mam mokre trawy, co chwilę wpadam w jakieś mokre dziury. Okazuje się, że tej łące daleko jest do tego, co pamiętam z rajdów sprzed dwóch miesięcy – trawka była niska, ziemia twarda… Tymczasem teraz to już prawie lato, panie! Trawka wyrosła dorodna, krzaki puściły. Przedzieranie się przez to to koszmar. Próbuję wejść do lasu i iść blisko granicy z łąką, ale i to proste nie jest. Natrafiam na ścianę powalonych drzew i zarośli. Nie jest to wysoki, przejrzysty, sosnowy las, który sobie wymarzyłam… „OK, trudno, trzeba zjeść tę żabę” – myślę albowiem wracać się nie mam w zwyczaju (a trzeba było, trzeba było…) i drę przez te zarośla. Co jakiś czas łapię zwierzęcą ścieżkę, czasem wypadam na łąki sprawdzić, czy nic się nie zmieniło, aż w końcu – mocno wymęczona – dobijam od północnego zachodu do punktu. – Chciałam zrobić w jajco wszystkich, a zrobiłam w jajco sama siebie – mówię. – Na pocieszenie powiem, że pierwsza osoba, która tu była, też przyszła od dołu  – komentuje sędzia na punkcie, bo od południowego zachodu to było właśnie od dołu. Ech… niech mu będzie, że jest dobrze.

Po mapie widzę, że za chwilę czeka mnie najtrudniejszy moment zawodów – jakiś czas temu wkroczyłam już w wyższe od Beskidu Wyspowego Gorce, a teraz dodatkowo zbliża się pora nad ranem, tuż przed świtem. Największy chłód i największa senność. W lesie cisza jak makiem zasiał – nie śpiewa ani jeden ptak. A jeżeli nie ma ptaków, to do świtu jeszcze dużo czasu… Myślę o schronisku na Starych Wierchach, które mamy na trasie. Chociaż jest środek nocy, liczę na to, że sala będzie otwarta i choć przez chwilę się ogrzeję. I tuż przed tym, jak docieram do budynku, słyszę pierwszy śpiew. Wreszcie! Jest 3:40.

Ognisko na punkcie

Ognisko na punkcie

W schronie otwartej sali nie ma, tylko korytarz i kaloryfer. Za to niedługo potem marzenie spełnia się na punkcie. „Żeby tam tylko było ognisko, chociaż malutkie ogniseczko” – myślę i jest! Nie dość, że na punkcie bucha wielki ogień, to jeszcze pieką się na nim… soczyste kiełbaski. Nie zastanawiam się długo i pochłaniam jedną. Nie powinna zaszkodzić – biec i tak na razie nie mam w planach, bo czeka mnie kilka kilometrów pod górę, a siła z kiełbaski będzie potrzebna!

Ruszam początkowo szybko, ale siły błyskawicznie gdzieś ulatują – senność jest coraz większa. Nogi OK, jeść się nie chce, pić też, tylko te oczy się tak strasznie zamykają… Na chwilę zajmuję się rozmową z kolegą, ale to nie wystarcza – on zostaje w tyle, a ja zbieram się już do najostrzejszego podejścia. W końcu, gdy muszę zająć się nawigacyjną robotą, a nie tylko klepać kilometry po prostej drodze, oczy rozklejają się na dłużej.

DCIM105GOPRO

DCIM105GOPRO

Nie myśl o tym, patrz na mapę

Droga do Łopusznej

Droga do Łopusznej

Zejście do Łopusznej jest piękne – fajna dolinka z rzeką, wystające po bokach skały. „Wrócę tu” – myślę i cieszę się w duchu, że nie wybrałam wariantu górą, tylko właśnie zeszłam do tej drogi. A jak wybiegam z lasu, jest już 7:20. „Wreszcie!” – myślę i dzwonię do mojego ukochanego. Relacjonuję mu, co działo się, gdy spał, że dobrze mi się biegnie, że widoki piękne i fajnie że już dzień. Dobrze wreszcie z kimś pogadać i chociaż przez telefon wrócić do normalnego świata. Na punkcie okazuje się, że Dori z ekipą schodzą. Przynajmniej część z nich. „A może by tak…” – pierwszy podszept, żeby pójść w ich ślady pojawia się zaraz za Łopuszną, jak znów muszę drzeć po pionowym zboczu, a zarośla zupełnie nie chcą przez siebie mnie przepuścić. „Do licha, musi tu być jakieś przejście!” – klnę i w końcu przebijam się przez gęste choinki. Jakoś udaje się stłumić myśli o zejściu. „Nie myśl o tym, patrz na mapę, nie myśl o tym, patrz na mapę” – powtarzam w myślach, gdy pojawiają się podszepty o zejściu albo przypominam sobie, że „przecież tutaj są miliony pająków!”. Docieram do drogi, a potem znów w dół. Po raz 20. dziś. Albo 50. Ciągle: góra-dół-góra-dół…

Przełęcz Knurowska

Przełęcz Knurowska

Dalej, za punktem, jest Przełęcz Knurowska i taka nieduża droga asfaltowa w bok. Skręcam w nią i nagle jakby ktoś mnie obuchem przez łeb… Zaczynają plątać mi się nogi, oczy zamykają się tak, jak usypiającemu kierowcy na autostradzie. Czasem, ciągle idąc, pozwalam sobie na kilka sekund zamkniętych oczu. „A może by tak…” – myślę tym razem nie o zejściu, ale żeby przysiąść na chwilę na drewnianej kłodzie i przysnąć na siedząco. Zaraz potem plan zamienia się w działanie – nie siadam, a kładę się na nieco wklęsłym (i przez to bardziej wygodnym) ściętym drzewie, pod głowę wciskam plecak i w sekundę zasypiam. A potem budzę się w drgawkach i panice. „Jeju, ile czasu minęło?! Pięć minut, kwadrans, czy godzina?! Czy ktoś mnie widział? Czy ktoś mijał?”. Wstaję jak poparzona i ruszam przed siebie. Naprawdę nie wiem, ile spałam. Ale drzemka zadziałała – wreszcie ma siłę żeby napierać dalej. W panice trafiam jednak nie w tę drogę, w którą planowałam i wyrzuca mnie nie na punkt, jak chciałam, tylko na łąkę z kozami. Łąkę stowarzyszoną. Na tę, której szukam, muszę sobie dojść. Góra-dół-góra-dół. No to dochodzę. I bez zatrzymywania lecę dalej. Teraz już tak podchodzę do sprawy: nie tracić na punktach ani chwili.

Droga w bok

Droga w bok

Nie boję się już nocy

Drzewa w Gorcach

Drzewa w Gorcach

Złe podszepty jednak wracają. „Może by tak nie kończyć tego? I tak przecież już dużo kilometrów, nogi będą boleć… po co mi to?”. Myśl raz kiełkuje i zaraz potem jak fasola rośnie w błyskawicznym tempie. Kilka kilometrów dalej jestem już prawie pewna, że na dziesiątym punkcie po prostu się poddam i zjadę do bazy. „I tak nie zdążę na limit, przecież jeszcze ze 30 km…” – uzasadniam w myślach. A nawet jak zdążę, to będę koło północy. Bez sensu. Myślę, myślę, idę coraz wolniej… ale zaraz. Jak: zejdę? Do licha! Przecież to chyba nie o to chodzi, żeby na 80. kilometrze kończyć bieg na 100, co nie? „Tyle przeszłaś i teraz schodzić chcesz?! Wyobrażasz sobie swoją psychę po takim czymś?” – dopytuję sama siebie. W akcie desperacji dzwonię jeszcze do domu. – Przecież dobrze się czujesz, nic się nie dzieje, do zmroku jeszcze cztery i pół godziny, zdążysz – tłumaczy mi M. – Niby tak, ale… – coś tam mamroczę. – Przestań się mazać i zasuwaj. I nie pokazuj się w domu, jak nie skończysz. Zejdź tylko wtedy, jeżeli źle się będziesz czuć – ucina w końcu stanowczo. OK. Tego mi było trzeba. Kopa w dupę. Mam nauczkę z Łemkowyny – wiem, jak bym się czuła, gdybym odpuściła. Nie chcę się tak czuć. Nie i już!

Napieram więc dalej przez góry i docieram do żółtego szlaku. Drogi, która miała doprowadzić do kapliczki na dole, jakoś nie widzę, więc za radą pana z Hawiarskiej uderzam  ostro do góry. Mówi, że tam droga zaraz się wywinie i zacznie lecieć na dół. Sto metrów dalej jednak witam się z bacą. – A dokąd idziecie – pyta on. – No tą drogą chcę zejść na dół zaraz. Wywija się, prawda? – dopytuję z nadzieją. – A gdzie! Na Gorc pani dojdzie tędy. Wszyscy na dół polecieli – mówi. – Dobra. To ja też. A fajne owce pan ma! – mówię jeszcze. – A owce jak owce, same problemy z nimi, jak tam na halę wejdą, to idą gdzie chcą – odpowiada. – Ale jak to, psy roboty nie robią?! Przecież pilnować mają! – dopytuję. – A robią, robią, ale jak to psy… – mówi on. I taka to gadka.

Gorce

Gorce

„Wszyscy tam polecieli”

W drodze na punkt wyprzedzi mnie jeszcze stadko osób, ale na szczęście odgryzę im się jeszcze tym samym na zbiegu. W dół, mimo prawie setki w nogach, wciąż mogę spokojnie biec. „Wyprzedzaj, wyprzedzaj, jeszcze się spotkamy” – mówię sobie przy następnym dużym podejściu już za punktem. Tak się wlekę, że mija mnie jakieś 30 osób. „Luuuuz, nie jestem tu dla rekordów, chcę to tylko skończyć” – myślę sobie, jak tylko przychodzą. Potem jest punkt, i wybór wariantu na następny, ostatni. PK13. Wybieram ten wzdłuż lasu na północ (to naprawdę miła niespodzianka, że tym razem droga jest piękna i szeroka), potem lekko na lewo drogą i przez łąki do lasu. Widzę już, że na punkt będę wchodzić raczej po ciemku.

Napieranie z mapą

– 20 metrów i w prawo – woła mężczyzna, który idzie wzdłuż drogi. Widzi, jak chwilę rozmyślam nad mapą i szukam skrętu w łąki. – Tam jest czerwony szlak? – dopytuję niepewnie. – Nie wiem, ale tam wszyscy polecieli – śmieje się on. Ha! Jak wszyscy, to i ja, niech będzie. Skręcam w asfaltową drogę i zaczynam się śmiać. Wszyscy, którzy mijali mnie na podejściu, a których ja potem dogoniłam na zbiegu, wybrali drogę przez wieś i atak punktu od tej drogi. A ja tutaj mam właśnie tak piękne miejsce, że za żadne skarby nie zamieniłabym się z nimi tymi wariantami. Słońce właśnie schodzi za horyzont, jest pięknie, złoto, równiutki asfalt i teren nachylony w dół. To są momenty, dla których chce się żyć! Biegnę tak tym asfaltem, patrzę, że kierunek się zgadza… i ląduję u kogoś na podwórku. Cholera. Coś poszło nie tak. Wracam się, namierzam jeszcze raz, rozglądam i jest – droga, którą powinnam biec, w którymś momencie przestała być asfaltowa i poszła prosto. Ja zaś niepostrzeżenie skręciłam. Robię korektę i znów lecę w stronę lasu. I znów jest pięknie, zachodzące słońce… coraz bardziej zachodzące… coraz bardziej… aż w końcu znika całkiem. Nie boję się już nocy.

Haluny i sprint

Drogą idzie starsza kobieta, przysiada na brzegu. Obok palą ognisko. „Pewnie idzie do nich, zapytam, czy czasem tu biegaczy nie było” – planuję, bo tak bardzo chcę z kimś zamienić słowo. Idę bokiem drogi, przechodzę przez drugą, taką samą jak moja, polną, dochodzę do miejsca, gdzie przycupnęła staruszka i już mam się odezwać, jak… kobieta znika. W miejscu, gdzie siedziała, jest błotna koleina i kałuża. „Pięknie, zaczyna się”.

Od tej chwili, gdy tylko spojrzę w bok, widzę kątem oka jakichś ludzi, co się plączą koło mnie. Gdzieś pojawiają się zwierzaki, znów jacyś ludzie, do tego walające się po drogach szmaty. Z jednej strony wiem, że to wszystko nieprawda, ale z drugiej nie jestem w stanie przymusić mózgu do prawidłowego odbierania kształtów, które widzi. Olewam haluny i napieram, żeby jak najszybciej mieć już to wszystko za sobą. Na skraju lasu chcę skontrolować przewyższenie – czy po lewej na pewno jest górka, a po prawej – zarośla. Gaszę czołówkę, bo tylko tak można zobaczyć takie rzeczy w ciemności, patrzę w lewo, a tam… koszyki. Dużo wiklinowych, gęsto plecionych koszyków. „Mózgu, ogarnij się! Tam jest góra, pokaż mi ją!” – gadam do siebie w myślach. Nic z tego. Oglądam się jeszcze w prawo, a tam – zamiast zarośli – jacyś ludzie między drzewami. – Kur… Nic z tego nie będzie – klnę pod nosem, rezygnując z rozkminki terenu. Zapalam światło i więcej już nie próbuję takich sztuczek. Niedługo potem docieram na punkt.

Nagle dociera do mnie, że już prawie po wszystkim. I puszczam się w te pędy na dół. Najpierw polną drogą do asfaltu, a potem asfaltem w stronę bazy. Łzy lecą mi z oczu, bo chyba przestałam wierzyć, że to wszystko się uda, a teraz uwierzyłam znów. Nie trzeba już niczego szukać, nigdzie się wdrapywać, nie trzeba łazić po krzakach. Tylko lecieć przed siebie do mety. Mijam najpierw jedną parę, potem kolejne osoby. I kolejne, kolejne, kolejne… Gdzieś w ogródku stoi tygrys, potem jakiś słoń. Nieważne. Wyprzedzam tych, którzy byli tylko chwilę przede mną, a potem tych, co trochę więcej -i chłopaków, i dziewczyny. Ludzie nie walczą już, idą spokojnie. Ja biegnę. Mijam miejsce, gdzie jedliśmy obiad, przebiegam przez jezdnię, witam się z żołnierzami, z którymi jakiś czas temu się tasowaliśmy, i z taką parką, co kilka razy mnie mijała. – O nie! Nie dam się pani wyprzedzić – słyszę w końcu głos dziewczyny, która na samym końcu, tuż przed metą, podejmuje walkę. – Dasz, dasz – odpowiadam i skręcam w rozpoznany wcześniej skrót między drzewami. – Tak nie można! – krzyczy. – Można! – wołam i lecę co sił pod górę. Dawno już chyba tak szybko nie robiłam tak stromego podbiegu… Jeszcze tylko łagodny zakręt w prawo, potem w lewo, znów w lewo, płot szkoły, drzwi, ostatnie schody, piiiiip i koniec. Uf!

Potem, już po kąpieli, padam na materac. Zasypiam, zanim zdążam wejść do śpiwora. Nie pamiętam, żebym wcześniej cokolwiek robiła ciągle przez 28 godzin i 42 minuty.

Jestem szczęśliwa

Bo się nie poddałam i ukończyłam, bo wariant, jaki wymyśliłam, w 99 proc. pokrywał się z idealnym. Bo po przebyciu ponad 100 km byłam w stanie przyspieszyć i ostatnią piątkę po prostu lekko przebiec. Bo na tym ostatnim odcinku byłam chyba najszybszą dziewczyną (chyba że coś źle policzyłam ;)). Bo od 20-któregoś kilometra zrobiłam to wszystko sama 😀

Gdzieś na łąkach

Gdzieś na łąkach

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.