23 listopada 2015 Komentarze (0) relacje

X Nawigator. Drzemki, zamotka przed startem i 56 km w doskonałym towarzystwie

Wstań dużo wcześniej, spokojnie się przygotuj, skorzystaj z toalety, dzień wcześniej obczaj bazę zawodów i dojazd. Przygotuj ubranie, dobrze wszystko przemyśl i nie daj się zaskoczyć niczym w dniu zawodów. To tyle teorii. A praktyka była taka: do domu zajeżdżam późnym wieczorem. Jeszcze spacer z psami, jeszcze znaleźć stuptuty, jeszcze to, jeszcze tamto… jeju już po północy. X Nawigator w Mińsku Mazowieckim rusza o 8 rano.

Budziki i drzemki

„Dobrze, że ubranie chociaż przygotowane, nie muszę się tym już w ogóle przejmować. No i woda w bukłaku, bukłak w plecaku, a plecak przygotowany do wyjścia” – myślę spokojnie. Na wszelki wypadek dorzucam też do bagażu buty, żeby ich czasem nie zapomnieć. Kompas i batony są w aucie – jest gwarancja zabrania. Jest OK, przecież to nie pierwszy raz, elo.nawi2

A potem to już jak zwykle. Budzik. Drzemka. Budzik. Drzemka. „Spoko, zdążę!”. „Nie zdążę!”. „Teraz!”. Ubranie, psy, żarcie dla psów, kawa, UltraŁysek do auta i już jedziemy. „A kibel?”. Jeeju, dobra, będzie stacja… A gdzie start? No, GPS powie przecież… chaos.

Koszulka ratunkowa

– Biuro zawodów jest tam, w drewnianym budynku – słyszymy na miejscu.
– Tu w szopie?
– No tak! – skrzyyyp i uchylamy drzwi. Chłodno, ale przecież nie będziemy tu siedzieć. Na zewnątrz też chłodno. „Byle nie padało” – myślę. Zgarniamy karty, numery i wracamy do auta przebrać się i zapakować. – Cholera, gdzie jest moja bluza? A stuptuty?! Przecież przygotowałam! – złorzeczę. Okazuje się, że te dwie rzeczy, które tak dokładnie i z pewnością siebie przygotowałam na fotelu do zabrania, dokładnie na tym samym fotelu zostało. W domu. Mam więc tylko merynoską koszulkę i wiatrówkę. Nie ma szans, żeby to wystarczyło, jeżeli w lesie zrobi się już ciemno, albo w ciągu dnia popada. W ostatniej chwili przed startem Benek ratuje mnie swoją zapasową koszulką, a z brakiem stuptutów po prostu się godzę.

IMG_6768

Ogar i start nie w tę stronę

Potem pojawia się prawiespóźnionaAnia i zaraz potem z auta wypuszczamy naszego ogara – tajną broń, niewyżytego, głupkowatego psa Łyska. Nawet nie zdąża się za bardzo zaniepokoić tym napięciem i towarzystwem ludzi, gdy wszyscy zmywają się w swoje strony, nerwowo patrząc w mapy i szukając kierunków na pierwsze punkty. My z Marcinem i Anią zostajemy na szarym, szarusieńkim końcu, bez koncepcji, w chaosie, ślepo biegnąc tam, gdzie większość.

I dopiero jak droga nam się kończy, gdy już jesteśmy w zaroślach dokładnie patrzymy na mapy i te nasze szare komórki w głowach zaczynają łapać, jaką głupotę właśnieśmy wykonali. – Po co my do jasnej cholery tu biegniemy, przecież prościej jest na lewo od mety! – orientujemy się z Anią prawie jednocześnie. I tak samo szybko, jak ruszyliśmy za ludźmi, teraz wracamy, przebiegamy obok startu i „wpinamy się” już w prawidłowe, przemyślane ścieżki.

BnO i z górki

Pierwsze punkty trochę robimy niechlujnie. Jakoś nie mogę przyzwyczaić się do skali mapy – bardziej szczegółowej niż zwykle – i w ogóle… zresztą, co ja gadam. Przecież ostatnio na długim dystansie biegłam DyMnO. W maju. Od tej pory o pięćdziesiątkach tylko marzyłam. Teraz po prostu chciałam się nie pogubić i dać radę pobiec. Od tych asfaltów latem i krótkich biegów mózg mi się zlasował, rozleniwił i zupełnie zapomniał, co to jest prawdziwa orientacyjna walka. Teraz trzeba wrócić.

Ani się oglądamy, a już pierwszą część mapy – BnO – mamy za sobą. Trochę tylko denerwuję się, gdy my biegniemy, a na punktach ciągle przed nami są chodziarze. – Jak oni to robią do jasnej ciasnej. Przecież warianty mamy dobre! – przeklinam ich przy każdej okazji. Potem dopiero Ania z Marcinem przekonują mnie, że te chłopaki, co ich ciągle spotykamy, podbiegają i to sporo. – My nie biegamy, to nawigacja – przekonywać nas będą już na mecie, ale ja tam widzę, że faktycznie co jakiś czas przyspieszają.

IMG_6763Ulewa

Gdy wracamy na „dużą”, mniej szczegółową mapę, wszystko się rozjaśnia. Punkty wchodzą nam ładnie, temperatura idealna, nawet słońce wychodzi. „Yesss” – myślę z poczuciem triumfu. Bo zamiast ładować do plecaka kurtkę przeciwdeszczową, wzięłam tylko wiatróweczkę, lekceważąc tych kilka cieniutkich słupeczków na wykresach prognozy ICM. „Uda się, uda!” – myślę wesolutko. I jeszcze w tej wesołości wchodzimy z Anią na podmokły teren, moczymy buty i spodnie. Na punkt trafiamy, ale nie z tej strony rzeczki, co powinnyśmy. Powód? Jak zwykle nie dowierzamy, że rzeczka będzie tak duża, jak się okazuje.

 

Trwa to tak mniej więcej pół godziny, a potem jest już tylko gorzej. Wbiegamy pod chmurę i w pewnym momencie, gdy przecinamy pola drogą, zaczyna mocno padać. Kurtka nic nie daje, przemaka od razu, podobnie spodnie i buty. Koszulka Benka, która jest w plecaku, też pewnie zaraz będzie mokra. „No to się załatwiłam” – narzekam w myślach. Napieramy, ale w końcu przychodzi kryzys. Gdy dobijamy do punktu między dwoma jeziorami i mam odbić kartę perforatorem, ten nagle wypada mi z rąk. Nie jestem w stanie utrzymać ani dziurkacza, ani kart. Zaczyna mnie lekko telepać. „Choroba, nie jest dobrze” – myślę, ale nie przywiązuję się do tego zupełnie. Zamiast się zastanawiać, co by tu zrobić, zaczynam działać jak w transie: szybko zdjąć mokre rzeczy, założyć (nieco bardziej suchą) koszulkę z plecaka, założyć mokre rzeczy, założyć czapkę, zmienić buffy na szyi, założyć rękawiczki. I jeszcze zjeść. A potem biec, biec, biec. Działa. Po kwadransie zaczynam się czuć lepiej, a po półgodzinie zupełnie odzyskuję siły.

Ciemność i przez las

nawi1Deszcz na szczęście już nie wraca. My natomiast dalej robimy robotę – punkt po punkcie, całkiem dobre drogi. Wybieramy takie, żeby nie dać się wpuścić w maliny – mapa potrafi płatać figle. Część dróg w lesie średnio się zgadza, dlatego zamiast kontrolować, czy wszystkie dobrze skręcają, wybieramy jak najwięcej wariantów przez wsie. Tam jest pewniej. Ciemności łapią nas dopiero po ostatnim punkcie, gdy przed sobą mamy już tylko ostatnią prostą po asfalcie i jeden krótki kawałek przez las.

 

Czuję już, że do mety zostało niedużo i zaczynam łapać przedfiniszowy haj. Tym bardziej, że z doniesień z mety wynika, że dobiegła na razie tylko jedna dziewczyna. Zagrzewam moich towarzyszy do walki i nawet trochę się rozpędzamy, gdy przychodzi moment, że trzeba wejść w krzaki. Wszyscy wiemy, że teraz czeka nas decydujący moment: w gąszczu słabych ścieżek będziemy musieli znaleźć tę jedną (no dobra, są dwie), która doprowadzi nas do mety. Jeżeli teraz zaliczymy buraka, pożegnamy się z Anią z pudłem na bank. I w tym strasznym skupieniu w lesie jednak robię błąd. Najpierw skręcam w drogę, która po stu metrach zaczyna wyginać się w złą drogę, a potem chcę iść na ślepo na azymut. Na szczęście Ania przekonuje, że coś tu nie gra. Odrywamy się od pierwszych teorii, resetujemy mózgi, wracamy do skrzyżowania i jeszcze raz namierzamy. Dobrze! Dalej idzie gładko: skośna droga, potem zakręt, druga przecinka, kończy się droga, wchodzimy w łąkę, na szczęście nie ma bagna, i… meta! Nasza trójka na liczniku ma 56 km i 8 h 59 min. Nasz czas daje nam z Anią trzecią lokatę z dziewczyn.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.