25 maja 2016 Komentarze (0) pies, PMnO, relacje

Przed oczami mam łąki

Były już do tej pory łagodne jak baranki i strome jak choroba góry, jeziora o najróżniejszych kolorach od niebieskiego do żółtozielonego i szarego, lasy gęste tak, że trzeba było się czołgać i prześwitujące jak koronka, bagna, co wciągały na sto sposobów i każde pachniało inaczej, mchy miękkie tak, że chciało się na nie paść i leżeć, noc ciemna jak smoła i mgła oblepiająca jak pajęczyna… To przecież niemożliwe, żeby ten ostatni to był najpiękniejszy teren ze wszystkich!

A jednak. Coś sprawia, sprzed oczu nie mogę przegonić łąk, które falowały malutkimi pagórkami, które wyglądały jak wystające brzuchy jakichś podziemnych stworów, i roztaczały trawą wzdłuż wijących rzek. I bocianów, żurawi i sarern. I niespodziewanych, całkiem stromych podejść, które bardziej przypominały te beskidzkie, a nie kurpiowskie. I jeziorek po środku łąk. I całych połaci białych, drobnych kwiatków, które wyglądały jak dywan. I tego, jak soczysta była zieleń, jak szczęśliwy pies, jak niesamowicie czuliśmy się dobrze na tych łąkach my. Takie było DyMnO 2016.

Po przerwie

DyMnO trzy lata temu to była moja pierwsza pięćdziesiątka i zapamiętałam ją dobrze: połowę terenu, który na mapie pokrywały drogi, tak naprawdę było pod wodą. Taką do kolan, z kępkami trawy, ale wystarczyło, żeby po drogach nie było śladu. Obrodziło za to komarem. I 120 ukąszeniami na obydwu nogach. Bo nie dość, że nie miałam spreju, to jeszcze biegałam na krótko. Z trzema żelami i bidonem picia. Na 50 km. Najs.

Rok temu też znamiennie, ale już bardziej po swojsku: komarów nie było, krótkich gaci też i poszło nawet nieźle, ale na kilka kilometrów przed metą wpakowałam się w bagno. I wtedy, pół godziny przed limitem plan szlag trafił. Na metę wpadłam niemal 20 minut po czasie. Dostałam karę, spadłam z pudła i byłam zniesmaczona. Tutaj jest relacja: Bagienny koszmar i koń, który okazał się łosiem

Teraz w Nowogrodzie, razem z M. (i Łyskiem) mamy postanowienie: na spokojnie! Bez ciśnienia (w końcu na zawodach nie byliśmy od lutego), uważnie z mapą (żeby nie zaliczyć już żadnych głębokich bagien), bez szarżowania i bezpodstawnej wiary we własne możliwości (czyli do bazy kierujemy się ZANIM zrobi się cienko z czasem, a nie wtedy, gdy stwierdzimy już,  że nie zdążymy).

nasza mapa

Zasady

DyMnO od zeszłego roku rozgrywane jest w formule rogainingu, czyli na mapie masz dużo więcej punktów kontrolnych niż jesteś w stanie zebrać, każdy ma inną cenę; od ciebie zależy, które PK wybierzesz i jaką kwotę zgarniesz na koniec. Warunek jest jeden: musisz zmieścić się w ośmiu godzinach.

Żeby wybrać dobry wariant, czyli to, które punkty i w jakiej kolejności zaliczyć, zostajemy w bazie jeszcze chwilę po starcie. W ogóle to normalne na DyMnie, że ludzie raczej nie spieszą się ze startem. Ostatecznie decyduję: lecimy przez Narew i Pisę na wschód, tam zbieramy punkty nad rzeką, następnie na północ do najbardziej wysuniętego w ten róg PK i stamtąd kierujemy się w stronę bazy, po drodze zbierając co się da.

Nadnarwiańska trójka

Startujemy, ale niespiesznie. Jacyś biegacze są przed nami, jacyś właśnie nas doganiają, ale nie mija 20 minut, a na trasie jesteśmy już prawie sami. I zaraz za Pisą zaczyna się bajka: przebiegamy przez mały odcinek lasu, by zaraz wypaść na nadnarwiańskie łąki. Soczysta trawa, małe drzewka, kwiaty… nie będę znów wymieniać, bo już nie skończę. Punkt wchodzi gładko, potem – po lekkiej, kilkuminutowej zamotce w krzakach – następny, a dalej… dalej to już jest tylko lepiej. Ostatni z pierwszych trzech punktów jest położony na starym nasypie kolejowym nieopodal soczyście zielonej łąki z pagórkami, końmi, które się na niej pasą i drewnianym, rozsypującym się płotem gdzieś w tle. A droga do niego – ta wymyślona przez nas – prowadzi przez falujące łąki. Z kwiatkami, niewielkimi rowami, które w ogóle nie sprawiają problemów i zupełnie bez zabudowań.

DCIM103GOPRO

Krowy na brzegu

– Całe szczęście, że łąki są takie suche, inaczej byśmy tu pływali – wymieniamy się spostrzeżeniami. Faktycznie, gdyby to był rok taki, jak na moim pierwszym DyMnie… to mogłoby być dużo, dużo ciężej. Gadamy o tym chwilę i nagle zupełnie niespodziewanie przed nami pojawia się jeziorko i podmokły teren. – Cholera jasna, przecież to jest na mapie, widziałam, czemu nie ominęłam? – ganię się i jeszcze raz analizuję: przed nami jest oczko, ale nie o kształcie oka, tylko podkowy. A my daliśmy się złapać do środka. Na szczęście takie błędy to nie błędy – obejście małego rozlewiska zajmuje nam trzy minuty i znów jesteśmy na dobrej, suchej i kwitnącej łące. Potem jeszcze las i wkraczamy na ścieżkę, która wprowadzi nas na górki…

DCIM103GOPRO

Łysek przy punkcie. Trafił do niego, jak mu pokazaliśmy 🙂

Decyzja: odwrót

– Ale skąd tu górki? – rozważamy, chociaż trochę się domyślamy: to skarpa nad rzeką przecież. A podejście jest naprawdę konkretne: gdyby ktoś pokazał mi takie zdjęcie i powiedział „Beskid”, to bez wahania bym pewnie uwierzyła. Do tego spotykamy jeszcze kilka krów i drewniane chaty. „Owiec brakuje tylko” – myślę.

Przekraczamy kilka pastuchów, które stoją w poprzek drogi, i powoli pniemy się pod górę. A gdy już pokonujemy wniesienie, wszystko idzie idealnie – droga, w lewo, krzyż, w prawo, potem znów w lewo i do zagajnika, w którym czeka już na nas punkt. To ten najbardziej wysunięty na północny wschód, dlatego nadarza się dobry moment na dalsze decyzje. Od startu minęły już niecałe trzy godziny, a my mamy raptem cztery punkty. I hektar do bazy. Szybki ogląd mapy i oszacowanie możliwości dają taki plan: zbieramy to, co da się zebrać łatwo, rezygnujemy z brnięcia w ryzykowne zakola rzek i punktów, które są nie po drodze. I następne postanowienie: nie walczymy! Dziwne? Nie. Jesteśmy wymęczeni jakoś, obydwoje bez sił, a do tego mamy jakieś bóle kolan. Ja przynajmniej znam źródło moich: Kazurra sprzed trzech dni. To nie mogło skończyć się dobrze 😉

Ale nie rozpaczamy, bo chyba właśnie spokojny rajd to coś, czego potrzebujemy. Zamiast szaleńczo gnać, skupiam się więc na nawigacji i jak najkrótszych przebiegach. W rezultacie nie zaliczamy żadnych nawigacyjnych buraków i mamy ogromną przyjemność z tego wszystkiego: wdychania zapachu bzów, szurania butami po tak bardzo zielonej trawie, jaka nie jest o żadnej innej porze roku i roześmianej mordy psa.

Błądzenie w skansenie

Kilka punktów, potem przedostatni z lekką -ale zakończoną szybkim sukcesem -zamotką i pęd na ostatni. Pęd, bo jednak na końcu postanawiamy trochę przycisnąć. Czas się kurczy, do mety jeszcze kilka kilometrów, a my mamy przed sobą jeszcze ostatni punkt w skansenie w Nowogrodzie. I niewiadomą: na mapie zamiast opisu punktu mamy zdjęcie. Kto dawno nie zwiedzał tego miejsca, pewnie mocno się namęczy, zanim namierzy lampion. A pułapek nie brakuje. Wiemy, bo jesteśmy tymi, którzy dobrze zapoznają się z historią budownictwa kurpiowskiego, zanim uda nam się znaleźć obiekt ze zdjęcia.

Do skansenu wchodzimy od dołu. Prosto? W lewo? Nieee, tak żeby iść prosto, to na pewno nie będzie. Idziemy w lewo. A potem, jak już udaje się wspiąć na górę, znów schodzimy, bo jednak miało być tak, jak myśleliśmy, że nie będzie: trzeba było iść prosto pod górę i nie szukać pułapek organizatora!

I gdy w końcu znajdujemy, podbijamy punkt i zaczynamy lecieć do mety, przychodzi refleksja: „Spokojnie!”. No bo niby dokąd mamy się spieszyć? Nie ma znaczenia, czy przybiegniemy z 10 czy 5 minut przed końcem, dlatego stajemy na chwilę na tarasiku widokowym i podziwiamy panoramę. Jest przepięknie!

Biec zaczynamy dopiero potem, żeby na metę dotrzeć z klasą. A tearaz najlepsze: zebraliśmy kwotę 46 punktów przeliczeniowych, czyli 460 po przeliczeniu. Dokładnie tyle samo miałam w zeszłym roku po wtopie z bagnem! I mam to samo, czwarte miejsce! Tylko tym razem na spokojnie, bez błota i z pięknymi widokami 😀

DCIM103GOPRO

DCIM103GOPRO

Wspomnienie

– Co do cholery?! Komary??? Kazik mówił że nie ma – klnę pod nosem przy przedostatnim punkcie kontrolnym. Kazik to nasz gospodarz, a gryzł wcale nie komar. To mrówka. Nie za duża, czerwona, jadowita. Gryzie, bo opierając się ręką o ziemię przygniatam ją, prawie przyprawiając o utratę życia. Bąbel, który wyrasta momentalnie po ugryzieniu, przypomina o DyMnie jeszcze przez tydzień. Kiedy już wydaje się, że przeszło i po ugryzieniu nie ma śladu, nagle zaczyna straszliwie swędzieć i przypominać. To samo z zawodami: kiedy już wydaje się, że zapomniałam o łąkach, nagle pojawiają się przed oczami i nie chcą odejść. Mija drugi tydzień, a one ciągle wracają…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.