12 lutego 2017 Komentarze (0) bieganie, PMnO, relacje

„Ona chce to wygrać!”. Walka o Ełcką

Najpierw zapiera Ci dech. Zaraz potem zimno przenika przez legginsy, koszulkę, dociera do szyi, wdziera się do butów i oplata nadgarstki. Czujesz, że trochę za mało masz na sobie koszulek, ale przecież będziesz biec, no nie? A na bieganie trzeba się ubrać chłodniej… No a jak się nie da? Jak śnieg będzie zbyt kopny, za gęste zarośla, za bardzo zaorane pole, za ostre podejście? I nie będziesz mógł biec? To dokładasz jeszcze po warstwie, zakładasz nie dwie, a trzy pary skarpet, nie jedne, a dwie pary spodni. I rękawiczki najcieplejsze z możliwych. Bufy, czapki, stuptuty… każda rzecz niby nic, a jednak cegiełka do ogólnego ciepła. Każda rzecz ma znaczenie, jeżeli termometr pokazuje -18, a odczucia -27 stopni. Tak było na Ełckiej Zmarzlinie.

Jak na wojnę

Lista wygląda tak: skarpety (dwie pary merino i trzecie, wodoodporne), ciepłe, zabudowane gacie, legginsów dwie pary (ciepłe pod spód i przeciwwiatrowe na wierzch), koszulka merino, bluza najcieplejsza, kurtka przeciwwiatrowa, buffy na szyję ze dwa, buff na głowę, czapka merino-Łemko, rękawiczki kożuchowe i spódniczka, obowiązkowo spódniczka… Jeszcze nie wszystko. Do plecaka kolejne dwa buffy (na wypadek, gdyby któreś się przemoczyły), z dwie pary zapasowych rękawiczek (na wypadek czegokolwiek, gdyby te kożuchowe zawiodły) i ze cztery sztuki ogrzewaczy do rąk. Tak. Boję się tego startu. I szykuję się do niego jak na wojnę.

IMG_0984 (1)Prognozy są bezlitosne. Pogoda ma być przepiękna, ale okropnie zimna. Moja wyobraźnia obejmuje bieganie gdzieś do -13-14, niżej to jeszcze nie było. No może raz, w Falenicy, ale wtedy wszystko zamykało się w godzinie. Teraz do przebiegnięcia nie mam jednej dychy, ale 50 km. Na orientację, a nie po wyznaczonej trasie. Wniosek: to będzie długa, zimna wojna.

Start

„Uff, udało się” – cieszę się w myślach, gdy wychodzimy z kwatery na start. Zimno zatrzymuje się na którychś kolejnych warstwach ubrania i nie dotyka ciała. Przyzwyczajam się do mrozu i do myśli, że najbliższe godziny spędzę w lesie, sama ze sobą, zdana tylko na mapę i swoją głowę. Jeszcze raz powtarzam w głowie wszystko, co powinnam mieć i czego lepiej nie zapomnieć – poza zapasami ubrania jest i naładowany power bank, i dwa telefony, trochę niezamarzającego żarcia i pieniądze, na wypadek, gdyby trzeba było awaryjnie wrócić z lasu do Ełku.

– Gdzie masz picie? Pod kurtką. Sprytne – komentują swój ubiór koledzy. – Haha, w tym będziesz biec? – mówią, gdy widzą moje kożuchy na rękach. – Tak – odpowiadam krótko bez zagłębiania się w tłumaczenia. Po co znów opowiadać o Funeksie, o zamarzaniu rąk…? Przebiegamy przez start na ełckim stadionie, pakujemy się do autobusów i niedługo potem rozpakowujemy w Starych Juchach. Jest mroźniej niż w mieście, albo tak nam się tylko wydaje. – Startujmy już! – podnoszą się głosy znad map. Do zdobycia mamy 12 punktów w obowiązkowej kolejności, po czym na ostatnim odwrócić mamy mapy i kolejne, oznaczone literkami od A do J zrobić już w dowolnej kolejności. Po chwili wymarznięci biegacze są już w trasie.

Spokój

Ruszam z całą gromadą. Chcę się trzymać w miarę z przodu dziewczyńskiej stawki, ale bez przesady. To są zawody, na których liczy się spokój i dużo warstw ubrania. Ci, którzy tutaj wtopią, odpadną.  Uspokajam głowę i doprowadzam do stanu, kiedy jestem ja i mapa, a dokoła piękny, słoneczny dzień. Ośnieżony las, skrzypiący śnieg, fajne chmury. Staram się oderwać od myślenia o tym, jak komu idzie, a skupić na tym, żeby dobrze nawigować. Lecę tak równo i w miarę szybko, że po chwili muszę już zdejmować kurtkę. Bez niej – w dwóch koszulkach i polarze – pozostanę już do końca.

„Jest droga, odbiję od torów, dalej drogą przez las, do skraju, na prawo i będzie punkt” – planuję przelot na jeden z punktów. Wszystko się zgadza – droga jest tam, gdzie powinna, las też dobrze się kończy, biegnę w prawo, ale punktu nie ma. Zaraz potem widzę całkiem dobrych zawodników, którzy lecą w moim kierunku. Wołają, że to nie tam. Zupełnie nie tam. „Co do licha?” – myślę, ale słucham ich i zawracam. Na mapie jest wychodzący z lasu zagajniczek, banieczka taka okrągła, punkt powinien być w środku banieczki. Rozglądam się więc i widzę banieczkę. Nie na prawo od drogi, ale na lewo. Lecę. Wiem, że tam będzie i jest. Podbijam, lecę dalej. Chyba niezłe przetasowanie przy okazji się tu odbywa, bo spotykam i tych co chwilę temu byli przede mną, i tych, co – wiem na pewno – idą za mną.

A potem zamarza mi woda w rurze. I – poza herbatą na jednym punkcie – do końca nie piję już nic.

DCIM104GOPRO

Bieg przez ośnieżone lasy – Ełcka Zmarzlina 2017

„Co tak zapier…sz?”

I znów tory, znów pociąg, który zgania biegaczy z trasy. A oni, zamiast od razu schodzić, czekają do ostatniej chwili i przyprawiają maszynistę o zawał. Bo co by było, jakby nagle się potknęli? Trup na miejscu. Chcę już być jak najdalej torów i tego napięcia.

Jest któryś kolejny punkt, są i znajomi. – Co tak zapier…sz? – pytają. – Bo mi woda zamarzła, muszę szybko skończyć – mówię. – Ona chce to wygrać! – dopowiada za mnie kumpel. Choroba, chyba ma rację. Tylko po co wypowiadał to na głos? Poza tym bieg pozwala mi nie marznąć. Czuję, że jeżeli zwolnię, to będzie początek końca, staram się więc trzymać tempo. Gdy tylko przechodzę do marszu, w głowie zapala się lampka: leć, leć, leć, bo zamarzniesz. Leć, bo obiecałaś w domu, że szybko będziesz. Leć, bo chcesz wygrać! No to lecę…

Sarny, dziki, lisy…

Dalej zaczyna się walka na warianty. Wybrać dłuższy, ale po drogach? Czy może krótszy, ale bardziej przez pola i lasy? Czy drogi oznaczają szybsze przemieszczanie się, czy czasem będzie tak jak przed chwilą: zawiany śnieg, zapadający się biegacze i zamarznięte, głębokie koleiny, po których stąpać trzeba uważnie i wolno? Cokolwiek się nie okaże, decydować trzeba szybko: drogi czy las? Las. I do ósemki lecę odwrotnie niż wszyscy – lasem, potem skrajem, a potem ciach przez pola. I dostaję nagrodę: najpierw drogę przebiega mi sarenka, potem jeszcze dwie, po chwili gdzieś w zaroślach widzę dziki, a na koniec drogę wskazuje mi rudy lis, skradający się przez otwartą przestrzeń.

Dzwonię do Marcina. – Są dwie możliwości: albo to zaj…sty wariant, albo ch…wy – myślę głośno, bo faktycznie gdy w pobliżu nie kręcą się żadni inni zawodnicy, a zwierzyna wychodzi na przelot, wyjścia są tylko takie. Uspokajam jeszcze, że wszystko jest w porządku, że naprawdę nie jest mi ani trochę zimno (naprawdę tak jest!) i spokojnie mogę kontynuować. Dowiaduję się, że kilkoro znajomych zrezygnowało już z dalszego napierania, i zapewniam, że jeżeli tylko mi coś przeszkodzi, to też dam znać i wrócę. Zaraz potem okazuje się, że wariant jest świetny – ci, którzy ruszali przede mną z poprzedniego punktu, teraz są za mną. Lecę więc dalej zgodnie z własną koncepcją – znów przez pola do kolejnych punktów.

Czołówka bez mocy

Potem jest jeszcze jedna mała zamotka, szybkie ogarnięcie się, dotarcie do ostatniego punktu, kilka zamotek na tym niby-bno, które czyha po odwróceniu mapy. Następnie zapada ciemność, a moja czołówka traci moc. Jakimś cudem jednak na kolejne punkty wystarcza, a w mojej głowie kiełkuje myśl, że to już niedługo i że zaraz będzie już ciepło. Że będzie można zdjąć zlodowaciałe i zamarznięte na kamień rękawice, które jednak ciągle grzeją, zsunąć z nosa mokrego od oddechu buffa, schować kompas, o który ciągle boję się, że wypadnie z ręki. Poznaję już rondo, które przekraczaliśmy rok temu. Jeszcze tylko wystrzelony w kosmos daleko punkt na górce, na którą wdrapuję się ostatkami sił, kawałek asfaltem, potem to rondo, podbieg, zbieg, Żabka albo Biedronka, człowiek przy samochodzie („nie, nie jest daleko, zaraz będzie internat!”), ostatni zakręt, ostatnia brama, drzwi i meta. – Jesteś druga! – gratulują. Bardzo, bardzo się cieszę. Ponad 9 godzin w trasie, godzina straty do Ani. Szacun, Ania!

IMG_0988

Relacja z Ełckiej Zmarzliny powstawała chyba najdłużej ze wszystkich. Wszystko przez to, że zaraz po zawodach wpadłam w spódniczkowy wir. Stało się tak dzięki Dorocie (dzięki, Dorota!), która w autobusie do Starych Juch zainspirowała mnie do szycia. Nie do szycia w ogóle, bo do tego zainspirowałam się sama już przed Świętami, ale do szycia spódniczek do biegania na zimę. Gdy tylko wróciłam do Warszawy, przeszukałam internet, zamówiłam z Niemiec materiały, wymyśliłam markę SNAG i zaczęłam szyć jak szalona. Potem z kolegą fotografem umówiłam się na sesję, wrzuciłam pierwsze produkty do sklepu i… teraz kilka dziewczyn jest szczęśliwymi posiadaczkami turbospóniczek SNAG. Z tego co wiem, chodzą w nich wszędzie gdzie tylko się da! Sama też wpadłam w tę pułapkę – co tylko uszyję z tego supermateriału (oryginalny Power Stretch firmy Polartec), noszę do momentu, kiedy wydaje mi się to już po prostu niestosowne 😉 Teraz sprowadziłam nowe kolory: zielone jabłuszko, granatowy i niebieski, a do tego futerkowy czerwony. Po szczegóły wpadajcie na fanpage SNAG.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.