20 września 2016 Komentarze (0) bieganie, relacje

Z nieba do piekła i płacz szczęścia. „Nigdy więcej!”

– Za szybko, mówię ci, za szybko! – powtarzam. Ale i tak jest już za późno. Zapylamy tak od jakichś 20 km, a ja czuję, że jestem już na skraju wytrzymałości. Jak tak dalej pójdzie, za chwilę stracę siły i resztę trasy będziemy robić na oparach… „Za chwilę odpoczniemy, już za chwileczkę…” – myślę z nadzieją.

14315944_1267890563234768_58393764_o

W Perle jak w ulu

Nasz bieg na 64 km rusza z Rytra, z ośrodka Perła Południa, w którym jest jak w ulu. Autobus wyrzuca nas prosto na start, przez który cały czas przebiegają pojedynczy uczestnicy setki (wystartowali nad ranem). Wolontariuszki, widząc ich z daleka, wrzeszczą numery, żeby szybciej szło wyszukiwanie worków przepakowych. Równolegle grupkami wypuszczani są ajroni, czyli biegacze z IronRun. Mają zrobić tyle co my, 64 km, ale w krótszym czasie – ich limit to 10 godzin. Nasz – 12. Masa znajomych, śmichy, chichy, idziemy do Perły na siku.

Hol, który pamiętam z dzieciństwa – przyjeżdżaliśmy tu na wczasy na skierowanie -jest oblepiony biegaczami. Siedzą na fotelach, na podłogach, przy oknach, pod recepcją… Ale zaraz… Jacie! Przecież to jest ta ściana, na której była komunistyczna mozaika z takich dużych szklanych kamoli. Jeden z nich, jak byliśmy gówniarzami, któreś z nas wydłubało z tej ściany i przywiozło w bagażu do domu – przypominam sobie. Była afera! Haha! Fajne wspomnienie. Oglądam, jak zmienił się ogródek i co jest tam, za rogiem korytarza. I że schody ciągle są tam, gdzie były…

… no ale dobra, teraz nie czas na to. Żegnamy się z ajronami i setkowiczami, którzy cały czas przebiegają przez punkt, przegrupowanie i nie wiedzieć kiedy mija godzinka od naszego przyjazdu – trzeba nam biec! Czas START!

mapa-bieg

Pulsujące skronie

Pierwszą połowę trasy znam aż za dobrze. Rok temu, kiedy po raz pierwszy podchodziłam do tego biegu, nie spieszyło mi się zbytnio. No dobra, może głowa się spieszyła, ale ciało nie dawało rady – wszystko we mnie spało, byłam totalnie zmęczona i nie miałam siły przebierać nogami. Więc przebierałam sobie sobie spokojnie noga za nogą. Poznałam niemal każdy kamyczek na trasie. A potem, niedługo za połową, przerwałam bieg, żeby pomóc biedakowi, który umierał przy drodze. Całe szczęście, że się trafił, bo byłabym musiała kontynuować agonię. A tak można było spokojnie napić się wiśnióweczki z nowo poznanymi kolegami i zjechać na spokojnie do Kryni na wieczór.

bieg2

Teraz ma być inaczej: lecimy razem z Marcinem, jesteśmy wybiegani, wyćwiczeni, zjedliśmy dobre śniadanie, za dużo nie spaliśmy, ale nie czujemy się za bardzo śpiący. A w kieszeniach mamy – zamiast żeli, które różnie mogą zadziałać – kulki mocy. Nie mogę się doczekać aż będę je jeść!

Na początku czeka nas ostre podejście na Przehybę. Jest jeszcze na świeżości, bez wielkiego zmęczenia. Ręce na uda, wysoko kolana i wkaszamy metr za metrem. Przed schroniskiem jest tam bufet, na którym tym razem do jedzenia nie zostaje dla nas już prawie nic. Wszystko się pokończyło! Ale to nic, mamy swoje żarcie. Po raz pierwszy polewamy się za to wodą, bo żar z nieba zaczyna lać się niemożebny.

I po chwili zaczynamy już podejście na Radziejową. Tam zaczynam czuć, że chyba trochę przeginamy. – Za szybko, mówię ci, za szybko – uspokajam mojego pędziwiatra. Totalnie się grzejemy, ale drzemy pod górę jak tylko da się najszybciej – on szybciej, ja w ogonie, ale ciągle do przodu. A w dół – jak tylko trafia się jakiś spadek –  zbiegamy na pełnej prędkości. Tylko jak nie patrzę, to do Piwnicznej jest ciągle ponad 15 a potem 10 km. A przecież jesteśmy w trasie już tyle godzin!

A potem, jak już się wydaje, że będzie tylko zbieg, jest jeszcze Eliaszówka. Nie lubię Eliaszówki. Bo „Eliaszówka” brzmi jak wieś, a wsie są w dole, a to jest góra i jest na górze. A na górę trzeba podejść. Ale na szczęście za nią jest już naprawdę – teraz już naprawdę, naprawdę – prawdziwy, długi, przedługaśny przezbieg, a zbiegi lubię bardzo. Więc „szybko przez trudności” – powtarzam i pokonuję Eliaszówkę.

– Ech, piękna ta polana, jak by człowiek tu sobie szedł na spokojnie, to by się rozłożył… – wypowiadam na głos to, co chodzi po głowie nam obydwojgu. Ale biegniemy… ale po chwili jednak ulegamy. Kilka minut leżenia w wysokiej, zielonej trawie, z widokiem na góry i niesamowitą przestrzeń, a daje nam mnóstwo sił na najbliższe kilometry. – To powinno być zakazane! – krzyczy jeden z biegaczy, ale co tam! Każdy robi co chce, a my przez chwilę chcemy poczuć góry! I to chyba jest ten moment, kiedy postanawiamy, że chcemy z tego biegu mieć trochę przyjemności, a nie tylko pulsujące od podejść skronie i przesuwające się przed oczami, zamazane obrazy. Tak decydujemy, ale zaraz potem ruszamy do szaleńczego zbiegu.

Ratunek

– Puść się! – krzyczę jeszcze Marcinowi w którymś momencie. Chodzi o to, żeby zamiast hamować lecąc w dół, po prostu dał się ponieść i rozpędził. I działa. Do Piwnicznej lecimy już na pełnym pędzie. Najpierw po bitej drodze, potem po płytach w małe dziurki, a na końcu po takich, w które wpadają stopy. Ostrożnie, ale szybko – udaje się nie wytracać bardzo prędkości. Tup, tup, tup… „Cholera, chyba robi mi się pierwszy odcisk na stopie”, „dlaczego te podeszwy są takie twarde?”, „to pewnie przez upał…”, bo na termometrze jest już prawie 30.

I dobiegamy do drogi, policja wstrzymuje ruch, lecimy wzdłuż, po patelni, trochę pod górę, jeszcze chwila, już niedługo będzie odpoczynek… Znów policja wstrzymuje… Jeszcze kawałek przez domki Piwnicznej, kibice, brama, płot, można usiąść. Ufff.

I wspominając to, jak rok temu na Rzeźniku regenerowałam się na punktach, siadam i regeneruję się także tu. Wiem, że nie ruszę za pięć minut, pewnie bardziej za 25. Jem, piję, uzupełniam wodę w bukłaku. Zdejmujemy też buty i polewamy sobie stopy zimną wodą. To jest tak wspaniałe uczucie, że na jego wspomnienie jeszcze dziś robi się rześko! I jak już pada sygnał do wyjścia, a ja decyduję się wysypać jeszcze z butów drobne kamyczki… – Kuuurrrrr…. Gdzie do cholery są wkładki?! – klnę i rzucam jeszcze kilka szpetnych słów. I nie znajduję wytłumaczenia swojej lekkomyślności/głupoty/gapiostwa – jakkolwiek by to nazywać. sitek– Przecież już robią mi się bąble, nie dam rady skończyć tego biegu bez wkładek! – trzeźwo podsumowuję tę totalnie beznadziejną sytuację i jeszcze napędzana ostatkiem nadziei ruszam w tłum do znajomych wypytać, czy czasem ktoś przypadkiem na przepaku nie zostawił sobie dodatkowych butów. Wtedy można by wyjąć z jednych wkładki i przełożyć do moich, a potem ja bym oddała je na mecie… no ale nikogo takiego nie ma. Pytam jeszcze Sitka, który przy wbiegu na punkt robi zdjęcia, ale na pytanie, czy ma biegowe buty, staje przede mną, kręci głową przecząco i pokazuje na dowód na swoje sandały. Nic to. Kicha. Więc tak zakończy się ta piękna przygoda. Wspólny bieg znów z finiszem w Wierchomli…

Smutno pakuję rzeczy do plecaka i powoli godzę się z losem, że teraz czeka mnie naprawdę poważna sprawa: mocno bolesna część biegu. Bez finiszu. – Na przetrwanie idziemy, na przetrwanie. Bez walki o czas, bo się wykończymy – proszę.

– Są dla ciebie wkładki! Gość, co też stoi z puszką, chce ci oddać swoje! – krzyczy gdzieś z daleka Sitek, a mi w jednej chwili rośnie serce. Okazuje się, że kolega, który tak jak Sitek robi zdjęcia biegaczom, ma wojskowe buty. A w tych butach ma wkładki. I jak dowiaduje się o moim problemie, postanawia po prostu wyjąć je i oddać mi na zawsze, wcześniej docinając do odpowiedniego rozmiaru. Niesamowite! Próbuję jeszcze protestować, że oddam na mecie, że nie trzeba psuć, ale on tylko mówi: – Wyrzuć je potem najwyżej, nie potrzebuję!

gopr5595Nie wierzyłam, że to się uda, a jednak! Kurczę, czy ja na jego miejscu oddałabym komuś wkładki? Teraz, po czymś takim, to pewnie tak!

Skwar na betonie

Ruszamy więc tym najgorszym podejściem z Piwnicznej po betonach i płytach, a ja czuję się, jakbym szła na poduszkach. Jest jak z tą kozą, co to trzeba ją wziąć, a potem się jej pozbyć, żeby docenić, jak może być dobrze, jak jest normalnie.

 

Strome podejście, te same chaty co rok temu, ta sama rzeźba zakochanych w ogródku, zioła na bokach pachną mocno, upał grzeje w głowę niemiłosiernie. Niektórzy chyba tutaj odpadają – nie dają rady upałowi i betonowi. Większość mocno zwalnia. Termometr pokazuje 32 stopnie i raczej na pewno to się zgadza.

gopr5604

Pierwsza górka, potem zbieg, druga górka… a potem znów, jak na Abentojrze tydzień temu, przechodzę w tryb „grzybowy”. Jak tylko przekraczamy granicę lasu, a wciąż jest podejście i nie da się pędzić, zaczynam się rozglądać i szukać grzybów. Są rydze, podgrzybki jakieś pojedyncze, a przede wszystkim nie ma myślenia o tym, jak wolno mi idzie. Upał już dawno zabrał siły, ale teraz, „na grzybach” idę do góry szybciej niż po otwartej przestrzeni. Już za chwilę, myślę, już za chwilę będzie zbieg do Wierchomli. Pamiętam, że chyba był fajny!

– Przepraszam, czy mogłabym…? – pytam ludzi, których chcę wyminąć na zbiegu. I jak tylko się rozstępują, pędzę w dół ile sił w nogach. Na zbiegach mam szansę nadrobienia sporej straty, dlatego zależy mi na tym, żeby nie tracić czasu na wyprzedzaniu. I lecę, lecę, a za mną leci Marcin. Jak tylko mogę, oglądam się, czy tam jest – nie zostaje.

gopr5606

Dobiegamy do końca spadku, tam jeszcze chłodna woda na głowę i marszem do punktu w Wierchomli. Niby jest płasko, tylko dwa kilometry, ale dłuży się niemiłosiernie. Mijamy sklep, pod którym rok temu, już wiedząc że nie zmieścimy się w limicie, sączyliśmy piwko, zakręt, rzeczka, jeszcze lekki łuk i jest! Wchodzimy na niego z lekkim zapasem do limitu, ale nie jest on już tak wielki jak w Piwnicznej. Tam półtorej godziny, tu – chyba z 20 minut. Jest luz, ale bardzo mały, a przed nami – grube podobno – podejście na Wierchomlę.

Szybkie picie, osolone ziemniaki z grilla, kibel i sio z punktu.

„Mamy najlepsze światło!”

Na początku nie widać grozy, ale gdy przechodzimy przez las i wychodzimy znów na otwartą przestrzeń, zaczynam widzieć ten straszny szczyt. Widać górę i ciągnący na nią sznureczek malutkich ludzików. Z daleka wygląda to na… no po prostu coś strasznego! – Serio mamy pod to podejść?! – pytam Marcina, który w zeszłym roku zaliczył ten kawałek trasy (ukończył bieg na 34 km). Ja dotarłam tylko do punktu, z którego właśnie wyszliśmy, dlatego nie mam pojęcia, co czeka nas na dalszej trasie. Liczę na to, że może się myli, a ten tłum ludzi to wcale nie są zawodnicy, tylko jakaś grupa turystów, ale faktycznie z profilu, który kitram w kieszeni plecaka wynika, że TO JEST NASZE PODEJŚCIE! No i mój ukochany też to potwierdza…

„Jeżeli czegoś nie możesz zmienić, lepiej to polubić” – mawia kolega z pracy. No to postanawiam polubić to podejście. Jest trudno, ale nie niemożliwie. Znów pachną zioła, wiele osób przystaje, trochę leci kurew i utyskiwań. Ale strome podejście ma też swoje plusy – np., że szybko zdobywa się wysokość. – Nie narzekaj na to, co przed tobą, tylko zobacz, jak dużo już pokonaliśmy! – przekonuję moich towarzyszy niedoli. I staram się, żeby uśmiech nie schodził mi z twarzy. Z uśmiechem łatwiej. No i postanowiliśmy przecież, że ten bieg będzie nas cieszył, a nie stresował. No to się szczerzę…

gopr5614

A potem jest już tylko piękniej – przez szczyt i hale fajną ścieżką w zachodzącym słońcu. – Zobacz, mamy właśnie najpiękniejsze światło! – mówię do mojego chłopaka. Poza tym przecież z każdej góry trzeba zbiec, a zbiegi… wiadomo, uwielbiam!

Niebo z końcem w piekle

Początek zbiegu jest spoko. Pędzimy jak to my, nachylenie spoko. Ale to jest tylko preludium piekła. Bo niepostrzeżenie idealne nachylenie zmienia się w nachylenie nie do zniesienia. Nawet dla mnie. – To jest właśnie ten skur…ły zbieg – słyszę. Ekstra. Chwila i palą mnie czwórki, czuję jak na stopach powstają bąble. Rozpędzam się jak mogę, pędzę, a jak już nie mogę wytrzymać bólu, staję i odpoczywam. „Szybko przez trudności, szybko przez trudności” – powtarzam sobie i to trzyma mnie przy mojej przyzwoitej prędkości. Z daleka widać, że niedługo wypłaszczenie, ale to „niedługo” sączy się jak kropelki w kroplówce! Minuta na tym zbiegu jest chyba gorsza od minuty czekania na swoją kolejkę do kibla! You know what I mean…

I jak w końcu wydaje się, że już ani kroku więcej w tym nachyleniu nie zrobię, w końcu można normalnie się puścić i dobiec do końca tego ohydztwa. Dolatuję do drogi, skręcam w lewo i ani razu nie odwracam się w stronę zbocza. Takie wspomnienie ostatnich minut, że nie chcę ani przez moment go już kontemplować. Teraz jest następna robota do zrobienia – zamknąć czekające nas 6 km w godzinie. Tyle mamy czasu do końca limitu w Bacówce Nad Wierchomlą.

„Nie będzie tak!”

– Nie mogę już, naprawdę nie mogę – marudzę gdzieś w połowie drogi. Ale do końca nie potrafię wyliczyć czy to połowa czy koniec, ani czy mamy dobre tempo czy złe. Wtedy on łapie mnie za rękę i pomaga utrzymać tempo, które jakoś zaczęło spadać. Z profilu (a na nim jest też kilometraż) i mojej słabej już po tylu godzinach biegu matmy wynika, że powinniśmy kończyć, ale tabliczki, które się pokazują na naszej trasie, głoszą, że rowerem to jeszcze bardzo dużo czasu. Zegarek swoje, tabliczki swoje… – Nie zdążymy, kurka, nie zdążymy i znów… – zaczynam. Załamuję się jakoś zupełnie i jak już bliska jestem płaczu… przychodzi otrzeźwienie.

„Co? Jakie znów? Jakie, k…, nie zdążymy?” – zaczyna kołatać mi się w głowie. Do jasnej cholery, ile to może trwać?! I w tym momencie puszczam tę rękę i ruszam z największą prędkością, na jaką tylko mogą pozwolić sobie moje nogi. Po prostu wystrzeliwuję do przodu i postanawiam za wszelką cenę zmieścić się w tym limicie, którego został nam ochłap, cieniutka niteczka, na której uwieszam się i wiozę do punktu. – Nie ma opcji, żebyśmy nie zdążyli, nie ma takiej możliwości. Nie będzie tak! – gadam do siebie. I z wściekłością drę do przodu. A jak już słychać, jak krzyczą ludzie, a na horyzoncie pojawia się chatka, to wtedy wiem, że tego nam już nic nie zabierze.

– Szybko, szybko przez matę! – krzyczy sędzia, który zaraz decydować będzie o małych i dużych dramatach biegaczy. – Ale jak przejdę i pójdę do kibla, to mnie nie cofniecie? – upewniam się. – Nie, nie, tylko żebyście do Krynicy zdążyli! – przestrzega. – Spoko, do Krynicy to zdążymy! Uf.

A potem chwilę ryczę, bo było tak strasznie blisko. Tak strasznie! A za dwa potemy znów jesteśmy w drodze na Runek, który nie ma być strasznie trudny. A za trzy już zbiegamy do Krynicy. I znów jest tak super, super lekko. Znów dajemy się ponieść biegowi. Robi się ciemno, ale dalej pędzimy. A za cztery potemy słychać już deptak. A jak słychać deptak, to musi być już niemożebnie blisko. I nic nas już przed tą metą nie zatrzyma! Jeszcze przebieg wzdłuż ogrodzenia, potem w krzaki, potem wybiegamy na ulicę prosto pod samochody i pod opiekę policjantów, którzy zatrzymują ruch, w prawo, w lewo, jeszcze raz w lewo, jest James, skacze przez płot, pĄpeczek kilka. A potem jest już tylko lekkość, że jest META. Nigdy więcej! Nigdy więcej… A może by tak…

papki

Dziękuję! Bez Ciebie pewnie bym nie dała rady <3

milki

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.