17 marca 2016 Komentarze (0) bieganie, pies, relacje

Psia ściana i rakietki do biegania. Przerwany ZUK 2016

Nie znoszę czytać o tłumaczeniach odwrotów. O tych decyzjach, uzasadnieniach, szukaniu winnych i takich tam. I nie znoszę szukać winnych swoich decyzji. Dlatego teraz po prostu opowiem Wam o jednym z trudniejszych biegów, które biegłam. Który nie miał happy endu od razu, ale w dalszej perspektywie stał się jednym z najwspanialszych wypadów w życiu. O tym, jak czasem trzeba upaść, żeby się podnieść i cieszyć z życia jak dziecko, dać się ponieść i nie martwić niczym.

– A jak nas wyrzucą z tego stoku?
– A niech wyrzucają, i tak będziemy już na dole.

Wchodzicie? Chodźcie!

Dzień przed startem: mąka i Łysek

Wchodzę do sklepu. Zbieram z półek potrzebne rzeczy, ale jakaś jestem rozbita. Zupełnie nie jak przed fajnym wyjazdem – jakoś ciążą mi te sprawunki, obowiązki, przygotowania… co tam jeszcze… płatki, jogurty, soczewki… „o choooolera jasna, placki robiłam, mąka została na blacie. No to pięknie!” – jak tylko sobie uświadamiam, co właśnie się wydarzyło, przed oczami staje mi znajomy obraz: torebka od mąki rozerwana na strzępy, a mąka – wciumkana psim jęzorem w kafelki. I po powrocie do domu wszystko się zgadza: Łysek z mordą straceńca stoi nad tym całym bałaganem. „Nie bij, nie krzycz, nie wyrzucaj, to było silniejsze”. Przecież wiadomo, że nie biję, trochę pogadam, ale potem sprzątnę i jest po wszystkim. Ale wieczorem Łyskowi jednak jest… hmmm… trochę luźno. Jeśli wiecie, co chcę powiedzieć.

W Karpaczu okazuje się też jeszcze jedna rzecz: nie mam żeli. Zawsze jest coś, co zamiast wylądować w walizce, zostaje w domu. Błyskawiczna akcja: daję ogłoszenie na fejsiku. A nuż widelec akurat ktoś znajomy przeczyta: „Żele każdą ilość przyjmę. Zapłacę dobrze”. Kilkanaście minut później są: Krasus i Błażej organizują między sobą zbiórkę żywności i dostają mi się dwa żele i trzy batony. Kochani! Mam być w ich pokoju w sobotę bladym świtem po odbiór towaru.

wpis

Dzień startu: coś jest nie tak…

W przedstartowe rano wszystko idzie jak trzeba: ubranie, pakowanie, pożywienie od chłopaków, picie… ale zaraz. Coś znów jest nie tak. W tym wszystkim brakuje hałaśliwego piszczenia Łyska. Leży sobie chłopak zwinięty w kłębek i dosypia spokojnie do chwili wyjścia. Zamiast się niepokoić, tłumaczę to dziwne zachowanie ostatnim szkoleniem i pracą nad jego okiełznaniem. „Ale jest grzeczny! Dobry piesek, taki spokojny…”. Tym bardziej, że po porannym spacerze żołądkowo już wszystko prawie ok. „Ułoży się, niech tylko przeleci ta mąka”. Ju noł.

I jeszcze rozmowa z Winnie przed startem:

– Jest jakaś kasa w wyposażeniu obowiązkowym?
– Nie, ale ja biorę. W zeszłym roku pożyczałam Pawłowi Choińskiemu jak chciał zjechać z trasy kolejką…
– Ok., ok., czaję, może się przydać, biorę

DCIM102GOPRO

Podróż na start

Zaraz potem sprawdzanie sprzętu, autobus, Jelenia, Szklarska, Jakuszyce, cześć, cześć, biegniesz?!, biegnę, to lecimy! START! Z Łysiem trzymamy się trochę z tyłu, żeby nie mieszać innym. Po chwili spokojnie podchodzimy sobie już na Halę Szrenicką. W tramwaju ludzi, jednoosobową ścieżką, bez wyprzedzania, po cichu. Dziwne. Grzebię w pamięci i w zeszłym roku sporo tu było śmiechu, żartów i komentarzy. Teraz każdy w skupieniu, krok za krokiem. Nikt nie reaguje na słowne zaczepki, nikt się nie śmieje. Różnica jest też w pogodzie – zamiast przecierających się chmur jest wisząca nisko mgła, wilgoć, a im dalej otwartej przestrzeni, tym mocniejszy wieje wiatr i zaczyna sypać śnieg.

Łysek – bardzo spokojnie. Nie ciągnie, nie wyprzedza. Też inaczej niż rok temu.

Szrenica, wiatr i Odrodzenie

Na Hali łapię za sok, szybka wizyta w schronisku i już jesteśmy na podejściu na Szrenicę.

I znów: rok temu w tym miejscu toczyliśmy wesołe rozmowy z Filipem, który w czasie podejścia popijał kawkę. Teraz nikt nie odzywa się słowem. Pozostaje mi tylko drzeć pod górę i podziwiać umiejętności przystosowawcze Łysia – jak wchodzi w grząski śnieg, to zamiast stawiać normalnie łapy, rozczapirza je tak, że tworzą się minirakietki do chodzenia. Dzięki temu prawie się nie zapada. Co za technika!

DCIM102GOPRO

Rakietki do biegania

Na górze wieje już konkretnie, chwilami sypie drobny śnieg, a mgła osadza się na wszystkim – każdy włosek, każda wystająca z rękawa koszulki nitka przyjmuje teraz drobinki lodu. Lodową powłoką pokryta jest po chwili cała moja lewa strona. Lepiej nie wygląda Łysek – z lewej strony jakby się postarzał nagle, lód pokrywa jego ogon, bok, ucho, nos i oko. Wygląda jak dziadek mróz. Co jakiś czas otrzepuję go z tej skorupki, sam też przewraca się i ściera ją o świeży śnieg. Cały czas sprawdzam też, czy nie jest mu zimno, ale na razie nie wygląda to źle – jest dość żwawy, na grani już wesoły. O trzęsieniu się z zimna nie ma mowy.

Rozmowa z ziemią

Tak pokonujemy odcinek od Szrenicy do Śnieżnych Kotłów, potem dalej kilka szczycików i zbieg, a następnie nieduże podejście do Odrodzenia. W schronisku szybki popas, toaleta i rozmowa z ziemią.

– I jak idzie?
– Dobrze wszystko, trudno jest, ale dobrze.
– Nie brzmi jakby było dobrze, co się dzieje?
– Nie jest dobrze. Nikt z nikim nie gada, jest trudno, zimno, wieje, ciężkie warunki.
– To ma być przyjemność, jak przestanie, to schodź
– Nie, coś Ty. Nie schodzę…

Zejścia z trasy nie biorę pod uwagę wcale. Tym bardziej, że wiem, że jak dojdę do Domu Śląskiego, to potem tylko Śnieżka i jest łatwo. A do DŚ już tylko 8 km, „tyle, co niecały Bieg Niepodległości – malutko”. Tylko że BN jest po asfalcie jesienią, a tutaj każdy krok do przodu kończy się połową kroku do tyłu.

Odrodzenie – Dom Śląski

Stawiam stopę, a ona się zsuwa. Nawet zbiegać „na kosmonautę” czyli wielkimi susami, się nie da, bo za głęboki śnieg i padam na kolana. Jak mucha w smole, jak baba w błocie, jak… nie wiem co, ale to strasznie frustrujące. Ciągle sypie, wieje, mgła i ten sam widok: ślady przede mną, kopny śnieg, który ciągle cofa o pół kroku, biało z prawej, biało z lewej i tyczki. Już nawet szadź, która tak zachwycała na początku, teraz po prostu denerwuje. I ta cisza, brak rozmów. Każdy toczy jakąś wewnętrzną walkę, żeby przetrwać.

A u nas: im bliżej schroniska, tym Łysek bardziej żwawy. Po niecałych dwóch godzinach męczarni przekraczamy próg. – Twój pies wygląda lepiej niż ty – słyszę. Spoko, zaraz zupina i będzie wszystko dobrze. Dzięki kochanym wolontariuszkom nawet nie muszę wstawać z ławki. Zaraz po wejściu dziewczyny obskakują nas i donoszą, czego tylko pragniemy. Dostajemy – ja i Łysek – po misce pomidorowej.

Fot. Mariusz Jaśkowiak

Potem jeszcze szybkie obliczenia i uświadamiam sobie… że chyba marne szanse żeby zmieścić się w limicie na mecie! „Sześć godzin za mną, jestem w połowie, limit dziesięć i pół, a tu jeszcze Śnieżka, zbieg, Budniki… no nie ma szans!” – kalkuluję. Ale wyruszamy. Wcześniej jeszcze dokładam na siebie jedną warstwę, żeby nie przemarznąć na najwyższym punkcie trasy.

Decyzja

Czuję, że kurtka jest już przemoczona (chyba ten lód rozmiękł w schronisku i się wchłonął), a w butach mam jeziora. „Ale to tylko chwila i będziemy na górze, potem już tylko zbieg, damy radę” – myślę. 10 metrów, 20, 40, 100… wieje tak mocno, jak do tej pory nie wiało. „Tylko chwila, to podejście jest krótkie”. Ja idę siłą rozpędu, ale Łysek znów robi się oszroniony z jednej strony. Jakoś znów nie przypomina siebie – nie ciągnie, nie trzyma się z przodu, nie wyszukuje dobrej dla siebie ścieżki. Zamiast tego ogląda się co chwilę, trzyma na równi ze mną… wygląda, jakby chciał już znaleźć się w cieple, a nie włazić na Śnieżkę. Do tego jeszcze wiatr co chwilę podwiewa mu uszy do góry i do środka pada śnieg. „U mnie przemokła tylko kurtka, a on jest cały mokry. Jak go przewieje… a przecież drugie tyle przed nami…”. Decyzja może być tylko jedna: ZAWRACAMY!

DCIM103GOPRO

Łysek – dziadek mróz

I jak na komendę, gdy tylko zmieniamy kierunek, Łysek znów się zmienia – teraz już ciągnie do schroniska jak szalony, widać, że się cieszy (pewnie na kolejną michę zupy). W Domu Śląskim muszę jeszcze wypełnić deklarację zejścia z trasy, ustalam, którędy najprościej dostać się do Karpacza, po czym siadam i już na spokojnie dopycham się ciastkami na powrót. Jest już lekko, spokojnie, cicho. Wchodzą wolontariusze, którzy zamykają trasę. – Dużo ludzi rezygnuje, spokojnie, nie jesteś jedyna – słyszę pocieszenia. Spoko, ta decyzja to spokój. – Dasz radę zejść, masz siłę – dopytuje się jeden z wolontariuszy. – Jasne, przecież nie o mnie chodzi, a w dół on może iść – uspokajam.

Jednak meta

Na dole mam jeszcze zaszczyt asystować Walecznej Winnie na ostatnich metrach – dzięki temu znajduję się chociaż na chwilę w okolicach mety. Kolacja z najbliższymi i przyjaciółmi ze Smashing pĄpkins natomiast daje bliskość z prawdziwymi śnieżnymi wojownikami.

Następnego dnia okazuje się, że jednak moja decyzja była słuszna, chociaż zaraz po jej podjęciu bardzo żałowałam. Problemy żołądkowe Łyska to nie było przytrucie mąką, którą zeżarł, tylko jakaś zła bakteria. Przeszło mu dopiero po lekach dwa dni później. Gdybym przeciorała go przez Śnieżkę i Budniki, to mogłoby się naprawdę źle skończyć… Kurczę, ciężko się wsłuchuje w swój organizm, a co dopiero w psi!

„Może Śnieżka?”

W niedzielę brzydko jest – tak jak w sobotę. Co robić? „Może Śnieżka?”. O nie! Na samą myśl o tym wietrze, mgle i śniegu robi mi się niedobrze „Chodźmy zobaczyć świątynię Wang” – pada inna propozycja. OK, dużo lepiej. Droga przez miasto, trochę pokomplikowana, śmichy, chichy, ale dochodzimy. „O szlak na Samotnię. Idziemy?”. Idziemy. Znów cały czas śmichy, chichy, spotkania ze znajomymi, z wolontariuszami z poprzedniego dnia. Czuję się tak bardzo u siebie, jest tak beztrosko i wesoło! Teraz zima jest piękna, kształty drzew podkreślone śniegiem i szadzią, mgła raz gęstnieje, raz się rozrzedza i wtedy jakby ktoś poprawił kontrast w fotoszopie.

DCIM103GOPRO

Łysek

W poniedziałek wreszcie słońce. „Może na Śnieżkę?”. No może! Dzisiaj to ma sens. Po drodze kupujemy jabłka do zjazdów – każde w innym kolorze. Zielone, żeby pasowało do czapki, niebieskie, bo jest ładniejsze niż różowe, czerwone, „bo jest najszybsze” i żółte, bo jeszcze takiego nie mamy, a też jest ładniejsze niż różowe. Przyczepiamy jabłka do plecaków. Już nie przypominamy śnieżnych wojowników sprzed dwóch dni, którzy zamiast mieczy mieli kije i okutani byli jak ninja.

Teraz jesteśmy szkolnymi gnojkami, które aż trzęsą się z radości na to, co je czeka za kilka godzin. Podchodzimy czarnym szlakiem i wciąż oceniamy nadchodzący ślizg – czy będzie dobrze, czy nie za szybko, czy da się zahamować i co robić jak się nie da. Czy lepiej jechać przy prawym, czy przy lewym boku, czy wpakować się w puch, hamować rękami, nogami, piętami czy całymi stopami. Im bardziej jest stromo, tym bardziej się boję, ale nie mogę doczekać tych wspaniałości. Tego śmiania do zakwasów brzucha i bólu dupska. I tego, jak nie będę mogła zahamować.

DCIM103GOPRO

Widok w dół na czarny szlak

I tak podchodzimy, planując, towarzyszy nam piękne słońce, na dole morze chmur. – Jakbyśmy zostali w Karpaczu, to byśmy narzekali, że nie ma słońca! – nie możemy się nadziwić. W Domu Śląskim pusto, słonecznie i spokojnie. Szybki postój i idziemy zdobyć Śnieżkę. Podejście niemal bezwietrzne, pełne słońce, coś niesamowitego! Podobno zdarza się rzadko. Gdyby takie warunki były w sobotę…

Śnieżka

Śnieżka

Nic to, cieszymy się tym teraz z całych sił, szalejemy na szczycie, schodzimy z powrotem do Domu Śląskiego, jemy ser smażony i nadchodzi czas naszych zjazdów. Jest lepiej niż sobie to wyobrażałam: pędzimy w dół szybko, ale nie jest niebezpiecznie, w razie potrzeby zawsze jest możliwość wyhamowania. Przodem, w obrocie, tandemie…

To jest dupozjazd

Gdy kończymy przy dolnej stacji wyciągu, bolą nas brzuchy ze śmiechu i od podnoszenia nóg do góry. I jak już szykujemy się do zejścia na piechotę do ronda, zauważamy jeszcze jeden stok. I jak ćmy do światła. – Jedziemy? – pada pytanie. – Ale jak? Przecież tu stromo, narciarze… – powątpiewam. – A jak nas wyrzucą? – ktoś pyta. – No to co, i tak będziemy już na dole!

Kilkaset metrów zjazdu dalej brzuchy bolą nas jeszcze bardziej. Nikt nas nie wyrzuca, wszyscy wokół się śmieją. A ja znów jestem w podstawówce.

***

Gdyby nie zejście z trasy w sobotę, w ogóle nie brałabym na Śnieżkę dwa dni później jabłka. Trasę do zjazdu obczaiłam właśnie wtedy, gdy ewakuowałam się z biegu. „Fajnie by było tu kiedyś zjechać” – pomyślałam wtedy. Dwa dni później to zrobiłam. Trzeba uważać na takie marzenia, bo spełniają się szybciej niż człowiek się spodziewa.

***

Dziękuję Wam Aga i Ania za to, że co roku organizujecie ten niesamowity memoriał Tomka. Dziękuję Wam wolontariusze, że byliście tak wspaniali, tak pomocni, że bardziej chyba nie mogliście być. Dzięki Wam warto teraz żyć dla początków marca 😀

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.