3 sierpnia 2016 Komentarze (0) bieganie, relacje

Bieg przez łzy i 63 km za 63 dni Powstania. 2. Ultramaraton Powstańca

– Ciężko jest? – pyta dziewczyna, która siedzi na wale. Chyba bardzo chce zagadać, podtrzymać na duchu, ale co tu mówić ludziom, którzy wyglądają już jak własne cienie, a twarze wykrzywia grymas bólu? Czuję, że chce dodać otuchy, ale zamiast tego przychodzi totalna rozsypka.

– Bardzo… – odpowiadam, ale gardło mam już tak ściśnięte, że ledwo słychać.

Chwilę później łzy lecą mi już po policzkach. Przecież miało być już lekko, jak do mety zostanie mniej niż 10! Tymczasem jest najciężej ze wszystkich odcinków. „Trzymaj się, kur…a, przecież nie takie rzeczy już robiłaś” – karcę się w myślach i powtarzam: „szybko przez trudności, szybko przez trudności”. Biegnę – a może idę, ale chyba bardziej biegnę – już któryś kilometr po nasłonecznionym wale wzdłuż Zalewu Zegrzyńskiego i wydaje się, że to już nigdy się nie skończy. Dlaczego nie nauczyłam się trasy? Dlaczego nie wgrałam do zegarka punktów? Dlaczego nie wydrukowałam? Bez mapy to jak z zamkniętymi oczami, nic nie wiadomo, a tak mogłabym chociaż coś odliczać… Gdy wreszcie udaje się pokonać tą saunę i docieram do punktu z wodą, opieram się o składany stolik, kucam i płaczę już na całego. – Chyba jest ciężko, co? – pyta on, bo widzi, że jest. – No… – na nic więcej nie starcza sił. Buzia w podkówkę i znów łzy. A potem biorę się w garść.

Sprawdzian

To ma być sprawdzian. Przez ostatnie miesiące mało biegałam, za to cały czas jeżdżę na rowerze. Mam wątpliwości, czy w ogóle umiem jeszcze biegać długie biegi. Wprawdzie tydzień temu poleciałam towarzysko w Biegu Powstania Warszawskiego, ale to było 10 a nie 63… „Czy stopy wytrzymają?”, „A co jak znów nie ukończę?”, „A jak będzie boleć z tyłu/z boku/kolano?”, „A jak nie będę mogła złapać tchu, jak ostatnio w lesie?” –wątpliwości mam podobne do tych, które dręczą początkujących. Jak liczę, ostatnie ultra biegłam (i ukończyłam) rok temu, a długą orientację… to chyba DyMnO, czyli maj! No ale tutaj to wymarzone warunki: nie ma gór, wszystko płaskie, blisko domu, trochę znajome okolice, no i zawsze przecież można iść. Albo w ogóle przerwać i wrócić! No i najważniejsze: 2 Ultramaraton Powstańca jest poświęcony Powstańcom, a każdy z 63 kilometrów symbolizuje jeden dzień walk. Potem okaże się, że w czasie biegu często myśleć będę o tych, co walczyli w ’44.

Oto mapa naszego biegu:

mapa trasy

Bez pośpiechu, bez pośpiechu…

Na szczęście przed startem wszystko idzie gładko: budzik dzwoni jak trzeba, nie mam problemów ze wstaniem, kiblem itp., potem śniadanie, wyjście według planu, dojazd na miejsce też z zapasem. Jeszcze powitania ze znajomymi, sprawdzenie żeli, słońce na starcie, minuta ciszy w hołdzie bohaterom… i lecimy! Prawie na końcu, bez pośpiechu, nie przekraczając 6-6:30 min/km. Będzie jeszcze czas, żeby przyspieszyć.

Zanim zdążam pomyśleć o piciu, jest już pierwszy punkt, zaraz potem można już coś zjeść. Potem okaże się, że tych wodopojów jest tak dużo, że nie trzeba dźwigać wody w bukłaku. Gdy więc tylko się opróżnia, nie napełniam go już ponownie. Mój chłopak na wszystkich punktach wciąga babeczki, mówi, że pyszne. Ja wgryzam się w arbuza i zostaję przy moich sprawdzonych żelach. I tylko co jakiś czas gania mnie w krzaki, ale to nic. „Organizm odzwyczaił się od biegania po prostu i już, no i nie należy jednak przed bieganiem jeść owsianki” – tłumaczę sobie. Z uśmiechem, w porannym chłodku, przez piękne lasy – jest wspaniale.

Coraz mniej lasami, coraz bardziej łąkami

– Teraz na prawo, prosto i na prawo do tunelu – instruuje strażak w Janówku. Straż pożarna obstawia naszą trasę na każdym kroku – pokazuje, którędy biec, zabezpiecza drogi i podtrzymuje na duchu.  Wbiegamy między działki, potem wzdłuż rowu i faktycznie po chwili znajdujemy się w tunelu. To jest jakiś 20. kilometr i po chwili znajdujemy się na terenie bunkrów. Woda smakuje tu wyśmienicie, opryskujemy się nią jeszcze i moczymy głowy. – Jak jest? – pyta Ania z szerokim uśmiechem. – Wspaniale! – odpowiadam zgodnie z prawdą. Słońce zaczyna powoli grzać, ale spokojnie daje się biec, dlatego lecimy dalej, póki nie ma skwaru. Trasa dalej wiedzie przez lasy, trochę łąkami, a potem coraz bardziej łąkami, a coraz mniej lasami… Całe szczęście, gdy tylko zaczynamy bardziej biec przez otwarty teren, niebo zasnuwa się chmurami. – Oby popadało, oby popadało – prosimy, bo zaczyna się robić naprawdę parno. Po kilkudziesięciu minutach wiemy jednak, że marzenia się nie spełnią – chmury zostają za nami. Tym razem uciekliśmy deszczowi i to nie jest dobra wiadomość.

laki

„Teraz to już z górki”

Moment, kiedy osiągamy połowę, to magia. – Teraz to już z górki – mówię. Zawsze do połowy wszystko dłuży się w nieskończoność, a gdy tylko osiągnie się półmetek, jest łatwiej. I faktycznie teraz kilometry zaczynają przyspieszać. Łapię taki rytm odliczania: do pełnej dziesiątki (bo tak intuicyjnie, dobrze zmieniać cyfrę z przodu) i do trójki (bo łatwo odliczać dziesiątki do mety), a potem znów do pełnej dziesiątki (od trójki szybciej mija niż od całej dziesiątki). I to się sprawdza! Mamy przebiegnięte 40, a zaraz potem maraton. Po chwili zostaje już tylko 20 km do mety, a jak jest 20, to od tej pory będą już „nastki”, a „nastki” to się biega często. Wyczekuję, kiedy w końcu „nastki” zmienią się w pojedyncze kilometry.

I gdy wreszcie się to staje, przychodzi ten straszny kryzys. Zaczyna się niepozornie, ale ja czuję go już z daleka, kiedy tylko strażak instruuje, że teraz należy wbiec na wał. Nigdy nie lubiłam wałów, ani rowerowo, ani biegowo. Kojarzą mi się z długim, nudnym odcinkiem do pokonania, z zazwyczaj nierówną, wąską ścieżką, która wykrzywia stopy i robi wertepy rowerowi. – Możesz biec? Szybko przez trudności – mówi mój chłopak. – Mogę – odpowiadam i zaczynam truchtać. Świeżość już dawno gdzieś znikła, ale posuwamy się do przodu. Jest ciężko, ale po nieco ponad kilometrze zbiegamy na dół, a zaraz potem mamy punkt odżywczy z wodopojem. Pierwszy raz w czasie biegu siadam na moment i regeneruję siły. Czuję już w nogach kilometry, a dodatkowo mocno przygrzewa słońce, co nie ułatwia dalszego biegu. Ale zbieramy się i ruszamy dalej. Marcin ciągle z przodu, ja drepczę sobie za nim jak tylko mogę najszybciej, doganiam go, gdy on przechodzi do chodu, potem znów biegnie, ja znów z tyłu i znów spotykamy się przy jego chodzie, albo przy punkcie z wodą. Nie wiem jeszcze, że za chwilę czeka nas największy koszmar.

Tak wyglądały punkty żywieniowe

Powrót na wał

Bo po kilku kilometrach znów idzie nam wbiec na wał! To nic, że tuż przed tym, jak się zaczyna, wybija nam 53 km, a to oznacza, że do mety już tylko dyszka. Tak jak wcześniej, mój chłopak biegnie kilkadziesiąt metrów przede mną, a ja przeżywam tu z tyłu moje własne piekiełko.

W końcu docieramy do znajomego miejsca – dwa lata temu byłam tu z mamą rowerami. Wtedy byłyśmy lekko zmęczone po jeździe rowerem i w budach pożywiałyśmy się rybką. Teraz na wale na wysokości plaży w Wieliszewie siedzi młoda dziewczyna i patrzy na nas, biegnące trupki z wymęczonymi twarzami.

– Ciężko jest? – pyta. Chce chyba podtrzymać na duchu, ale co tu mówić takim umęczonym wariatom? Czuję, że robi wszystko, by dodać mi otuchy, ale zamiast tego przychodzi totalna rozsypka.

– Bardzo… – odpowiadam, ale gardło mam już tak ściśnięte, że ledwo słychać. Zaraz potem brakuje mi tchu i łzy lecą po policzkach. Przecież miało być już lekko, jak do mety zostanie mniej niż 10, tymczasem jest najciężej ze wszystkich odcinków. „Trzymaj się, kur…a, przecież nie takie rzeczy już robiłaś” – karcę się w myślach. „Szybko przez trudności, szybko przez trudności…” – powtarzam. Biegnę – a może idę, ale chyba bardziej biegnę, żeby mieć to już z głowy – już któryś kilometr po nasłonecznionym wale wzdłuż Zalewu Zegrzyńskiego i wydaje się, że to już nigdy się nie skończy. Dlaczego nie nauczyłam się trasy? Dlaczego nie wgrałam do zegarka punktów? Dlaczego nie wydrukowałam mapy? Bez tego to jak z zamkniętymi oczami – nic nie wiadomo…

Gdy wreszcie udaje się pokonać tę 2,5-kilometrową saunę na wale i docieram do punktu z wodą, opieram się o składany stolik, kucam i płaczę już na całego. – Ciężko jest, co? – pyta on, a właściwie bardziej stwierdza, bo widzi, co się dzieje. – No… – na nic więcej nie starcza sił. A potem biorę się w garść.

Zmyłka przed metą

Trasa dalej leci po słońcu nad Zalewem, ale ja już oddycham głębiej i staram się podtrzymać na duchu pozostałych biegaczy. Jeden idzie ze zdjętymi butami w ręku, drugiego mijam, a zaraz potem słyszę, jak zaczyna spokojnie zaraz za mną klepać krok za krokiem. Potem ten drugi wyprzedzi mnie i dobiegnie spory kawał przed nami. A wszystko dlatego, że czeka nas jeszcze jeden kryzys.

– Patrz, widać już kościół! To tam biegniemy – mówi mój chłopak, a ja odzyskuję siły. Na ostatnich kilometrach przed metą zazwyczaj tak jest, dlatego także teraz przechodzę do truchtu. Pojawiają się ludzie na spacerze, równo zasadzone drzewa, bulwar nad rozlewiskiem… – W lewo i na wieżę, punkt jest na górze – instruują znów strażacy. Na górze?! No tak, w sumie było o tym na odprawie… Musimy tam wejść, bo to jeden z punktów, gdzie musimy przedziurkować nasze karty startowe. Dostaliśmy je na początku trasy i od czasu do czasu w historycznych miejscach pojawiają się żołnierze z takimi śmiesznymi dziurkaczami i zaznaczają na kartach, że u nich już byliśmy. Taki sposób na przypomnienie historii, a przy okazji wymuszenie na zawodnikach obecności w niektórych miejscach. Tutaj dziurkują małe żabki – widzę to, gdy wchodzimy po schodach. Maleńkie, wycięte przez dziurkacz kształty płazów kryją się w zakamarkach między schodami a ścianą.

dziurkacz

Wdrapujemy się więc na górę ostatkiem sił, bierzemy żabią dziurkę i zbiegamy w dół. Z daleka widać już metę. I chociaż z zegarka wynika, że to jeszcze nie koniec, to głowa myśli co innego: że lada moment skończy się wysiłek. Tymczasem my przebiegamy obok i zaczynamy oddalać się od miejsca końca naszej kaźni. Lecimy wzdłuż asfaltu, a gdy kończą się zabudowania, skręcamy w bok do lasu i wpadamy w knieje. Z jednej strony fajnie, bo nie aż tak gorąco, ale z drugiej… ciągle się oddalamy! Psychika pęka, stopy już bolą tak bardzo, że nie mogę iść. „Litości, co się z tobą dzieje?!” – mówię sobie. Nigdy wcześniej nie miałam takiego problemu ze stopami. „A może poluzować?” – wpada mi do głowy myśl. Te zawody to test nowych butów, które kupiłam kilka dni wcześniej. Kilka godzin temu poluzowanie pomogło w podobnej sytuacji, więc może i teraz? Działa! W międzyczasie odbijamy ostatnią dziurę na karcie i zaczynamy wreszcie zmierzać w stronę mety. Ostatni kawałek lasu, ostatnie szklarnie, potem wokół bloków i wreszcie widać stadion.

Gdy już biegnę po zielonej murawie, wreszcie jest radość. Przyspieszam, bo to właśnie trzeba robić na ostatnich metrach, a potem jeszcze, tuż przed metą robię tradycyjne pĄpki. Na szczęście wychodzą normalne, nie kładzione (widać na zdjęciu na górze). Kończymy z czasem 8:20.

Wielkie DZIĘKUJĘ!

Panie Wójcie, organizatorzy i Wy ludzie z miejscowości, przez które przebiegaliśmy: robicie świetną robotę! Zraszacze wystawione z ogródków, michy z wodą na taboretach przed bramą, przygotowane w domach izotoniki i pyszne ciacha, kibicowanie zza grilla, dobre słowo na każdym kroku… Tego się nie da opowiedzieć, jak wiele to znaczy dla nas, biegaczy. Bardzo za to wszystko dziękuję! Za rok jestem znów! 🙂

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.