13 września 2016 Komentarze (0) bieganie, pies, PMnO, relacje

„Można wejść na metę od tyłu?”. Czyli jak przegadać i wygrać 50 km

Budzę się. Jedzenie, ubranie, mapa, kompas… ale zaraz, gdzie są wszyscy? Pobiegli już? To był start? Ania! O nie, jest tuż za mną, a zaraz kończymy, muszę jej uciec koniecznie! Gdzie jest meta, gdzie jest? Dobiegam w końcu, a ona już siedzi i je… Znów się nie udało…

Spoko, to tylko sen. Pierwszy męczy mnie na tydzień przed startem, potem chyba są jeszcze ze dwa. Chociaż podchodzę do Abentojry bardzo spokojnie – w końcu znów niechcący zrobiła mi się półroczna przerwa w orientacji – to gdzieś w tyle głowy siedzi myśl, że chciałabym, żeby obyło się bez wstydu. Czyli: bez buraków, kryzysów żołądkowych i kondycyjnych. Jednak tyle miesięcy bez mapy, niezbyt dużo biegania… to wszystko może przynieść kontrowersyjne efekty.

Pierwsza wpadka

Ciemna noc, ja już zdezorientowana i wymęczona po trudach remontowanej, utrudnionej dziwnymi rondami i zawijasami, upstrzonej bialo-czerwonymi słupkami remontowymi, trasy na Olsztyn. Na szczęście nie muszę zajmować się drogą – ogarniają to moi towarzysze. – Według nawigacji tutaj w prawo, do góry i jesteśmy na miejscu – mówią.

OK, wjeżdżam… do góry, do góry, do góry, jasna cholera, coraz stromiej… z dwójki, z jedynki… dalej się nie da… zawrócić też nie. Przede mną trawa. Czyli to nie tu. W takim razie z góry, z góry, z góry… tyłem, udało się, uff. W sumie to raczej nie umiem jeździć tyłem. A jednak umiem. – Cofnijcie się półtora kilometra, tam będzie zjazd na pole, zielone słupki i barierki. Skręćcie i będziecie na miejscu – mówi jeden z miejscowych, którzy rozpracowują właśnie flaszkę na przystanku. I chociaż nie dowierzamy w tę dokładnie zmierzoną odległość, okazuje się, że pan nie myli się nawet o 50 metrów. Przed zjazdem stoi ogromny banner z napisem „Abentojra”. Pięknie. Ślepcy na zawodach na orientację…

Niedługo potem śpimy już pod harcerskimi namiotami, na pryczach, marznąc w za chłodnych śpiworkach, bo noc jest wyjątkowo zimna. Przed 2 do naszego pięcioosobowego harcerskiego namiotu dołączają dwie spóźnione duszyczki – Choi i Kargollo. Zarzekają się, że nie będą się ścigać, ale nie wierzę w ani jedno słowo. Spaaaać…

abentojra

Prawo czy lewo?

„Wariant w prawo czy w lewo? Wschód czy zachód, wschód czy zachód…? – zastanawiam się mocno, gdy tylko dostaję mapę. Łysek jak zwykle urządza operowe arie, chcę już jak najszybciej ruszyć… OK, jak w lewo, to tędy, tutaj… eee, lepiej w prawo, przynajmniej znam początek drogi. Więc decyzja podjęta. Lecimy.ab2

Pierwszy raz od nie pamiętam kiedy biegnie mi się lekko, równo, dość szybko. „Chyba czuję moc!” – mówię sobie w myślach. I od razu zwiększam czujność – samozachwyt nigdy dobrze się nie kończy. Zwykle burakiem, więc zamiast myśleć o mocy, skupiam się na mapie. I po chwili trzeba skręcać już na pierwszy punkt.

Żurawie w szuwarach

„Szuwary” – ten opis zachwyca. Zwłaszcza że aktualnie jestem po pachy w trawach, a punktu nie widać. Coś tak czułam, że jednak trzeba bardziej w stronę drzewa, bo kto by ustawiał lampion w aż takich zaroślach, do licha? Jest. Już chwilę wcześniej leciałyśmy razem z Anią i tak zostaje. Mijamy jeziorko, gdzieś w oddali odzywają się żurawie.

– Opowieści ze świata zwierząt: wiesz, że żurawie latem, zaraz po wykluciu się małych żurawiątek, nie latają? Wymieniają wtedy wszystkie lotki – zaczynam. Pamiętam, że na Maratonie Warszawskim rok temu opowieści niezwiązane z bieganiem bardzo rozładowywały napięcie związane z zawodami. Teraz też chcę koniecznie, żeby było miło i pięknie, a nie tak koszmarnie jak w moim śnie. Więc lecę przez żurawie, jakieś jeszcze inne zwierzaki, które mi się przypominają, aż w końcu obie zaczynamy plotkować i opowiadać wszystkie historie ostatnich miesięcy. Jednocześnie punkt po punkcie podbijamy to, co mamy podbić.

– Ale jesteście szybkie – mówią ludzie, którzy gdzieś w okolicy połowy mijają nas w aucie na drodze. – Że co? – patrzymy na siebie ze zdziwieniem. No ale w porządku, jak tak mówią, to może tak jest. Nie przestajemy więc napierać.

Grzyby, wszędzie grzyby

A jak w końcu zaczynam opadać z sił i nie pomagają kulki mocy (niedługo wrzucę przepis!), muszę zająć czymś myśli. I zajmuję… grzybami! Podgrzybki, opieńki, kanie… normalnie potykam się o kapelusze. – Słowo daję, że w drugiej połowie wyciągnę siatę i zacznę zbierać – odgrażam się, ale w końcu nie ma co skupiać się na pierdołach. „Przyjdzie jeszcze czas na grzyby” – obiecuję sobie. Ale dzięki grzybom głowa trochę odpuszcza.

pucharabenStaram się nie myśleć, czy jesteśmy gdzieś na początku, czy nie. Nawet jeżeli idzie nam nieźle. Nagły, spowodowany samozachwytem, spadek czujności może przewagę (jeżeli w ogóle taka jest) błyskawicznie zniweczyć. Wystarczy, że skręcimy za wcześnie, wybierzemy nie tę przecinkę albo nie ten pagórek do czesania za punktem. Nie ma co, ryzykować. Chociaż wciąż obgadujemy Wszystkie Najważniejsze Problemy Ostatnich Miesięcy, czujne jesteśmy jak ważki.

Punkt, którego nie ma i bagienko

Nawet na punkt, którego finalnie nie ma w terenie, wchodzimy idealnie. Ma być na skrzyżowaniu przecinek, ale okazuje się, że prawie w ogóle ich nie widać. Trafiamy jednak prościuteńko na słupek, na którym oznaczone są numery kwartałów lasu. – Sprawdzałeś u organizatorów, co z tym punktem? – pytamy Łukasza, który – jak mówi – miota się tam już od pół godziny. – Nie, rozładował mi się telefon! – odpowiada. OK, dzwonimy. – Dzień dobry, chciałam zgłosić, że jesteśmy na punkcie numer 35, ale go nie ma. Numery przecinek się zgadza… – zaczynam. – Wszyscy mają zaliczony punkt 35 – pada błyskawiczna odpowiedź. Ach, więc tak. Nie kombinując, chowamy karty i napieramy dalej.

Przed metą czeka nas jeszcze jedna poważna decyzja – jak dotrzeć na ostatni punkt, który został nam do podbicia. Ja skłaniałabym się ku drodze na około, ale za to po drogach, Ania chce ciąć pod linią energetyczną. W końcu dochodzimy do porozumienia – lecimy pół na pół: najpierw po drogach, ale potem skręcamy w bok i przez skoszoną łąkę prosto na punkt. I wszystko wygląda idealnie, dopóki naszej drogi nie przecina nam… bagienko. – O nie! Mówiłam już, że nigdy nie będę już włazić z własnej woli w bagno! – przypominam. Faktycznie to sobie obiecałam, i to dwa razy! Najpierw po Mazurskich Tropach, na których wpadłam w błoto na podmokłej łące i już myślałam, że po mnie (-> Bagno do pasa, dzik na drodze, megaburak i gadka ze sobą. 68 km samotnie przez lasy i jeziora), a potem było DyMnO, na którym przez kilkukilometrowe bagno straciłam drugie miejsce (-> Bagienny koszmar i koń, który okazał się łosiem) … Ale Ania i Łukasz, którego znów spotykamy na naszej drodze, są nieugięci – lezą prosto w błoto. OK, niech im będzie. Najpierw Łukasz, potem Ania, na końcu ja, a gdzieś w międzyczasie, bez zabawy w szukanie dobrego punktu podparcia dla łap, bagienko pokonuje Łysek. Jest najszczęśliwszy z nas wszystkich!

I tylko jeden raz, na samym końcu, udaje nam się leciutko zburaczyć i zrobić małą pętelkę w poszukiwaniu ostatniego naszego punktu, chociaż prościutki jest jak konstrukcja cepa. Na mapie niby stoi na drodze, ale przecież droga zawsze mogła zaniknąć, nie? W sumie tutaj drzewa tak się układały, jakby kiedyś tędy szła… granica lasu też się zgadza… na pewno gdzieś tu jest. I nie zastanawia mnie, że ani śladów ludzi nie ma, ani w zasadzie te ślady drogi to też takie trochę wymyślone. Na szczęście po kilku minutach ogarniamy się i lecimy odrobinę dalej. Punkt jest, a jakże, na pięknej drodze – dokładnie tak, jak być powinien.

Z górki na pazurki

A potem… potem jest już ostatni zbieg i meta, na którą dostajemy się… od tyłu. – Kurczę, jak my wbiegniemy na tę metę? Można tak? – pytam. Przebijamy się przez płot i namioty wystawców, które stoją już za linią finiszu, Łysek zdąża jeszcze zrzucić ze stołu jakieś skarpetki i przewrócić plastikowego manekina. – Przepraaaaszam! – krzyczę. – Nie szkodzi, nie szkodzi, lećcie! – wołają ludzie. Ania postanawia przelecieć jeszcze przez nadmuchiwaną bramę, ja tnę już do kobitek, które już od kilku chwil wzywają, żeby to właśnie prosto do nich uderzać z kartą startową. Dolatujemy tam jednocześnie, bez ścigania. W końcu prawie całość pokonałyśmy razem. Jeszcze pĄpeczki i koniec! – Gratulacje pierwszego miejsca! – mówią do nas chłopaki. Oni byli na mecie dużo przed nami, niektórzy są już nawet po prysznicu. Serio? Wygrałyśmy Abentojrę? Ale czad! Dzięki, Ania! :*

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.