12 kwietnia 2016 Komentarze (0) bieganie

Biegowy potop, huragan co urywa numery i pĄpaski na mecie #pzupolmaratonwarszawski

Stoimy na starcie, biegniemy, ale coś idzie nie tak. Zamykają po drodze trasę, jakieś objazdy, obejścia, obiegi, w końcu docieramy do mety i jest informacja: jutro poprawka, będziecie mogli poprawić wynik! Extra. Następnego dnia stawiamy się znów, ale znów coś nie tak: wszyscy biegną w drugą stronę, jak my na starcie, to zamiast widzieć plecy biegaczy, widzimy ich numery startowe. O co chodzi, do cholery?! Aaaa, wiem. To sen! No to się budzę i wszystko jest jak zwykle – szaro, deszcz, a pod powiekami obrazy z jednego z najwspanialszych biegów ostatnich tygodni: 11. Półmaratonu Warszawskiego. A było to tak:

Dzień przed

Chociaż sam start jest w niedzielę, to obchody naszego wielkiego biegackiego święta zaczynają się już w sobotę. I to nawet nie wieczorem, jak planowane jest spotkanie na makaronie, tylko od rana. No bo pamiętać trzeba, żeby się nie przemęczać, żeby nie pić (za dużo) piwska, żeby nie jeść nic ryzykownego. Mało to świąteczne, ale zrobisz wszystko, żeby przez teniedzielne dwie godziny nie mieć kłopotów z żołądkiem.

DCIM103GOPRO

Droga na 11. Półmaraton Warszawski

W normalnych okolicznościach wzięlibyśmy rowery i pojechali do lasu. Tylko jest jeden problem: jak to zrobimy, to nie skończy się na 50 km, tylko na 100, a wtedy to już na pewno następnego dnia nóżki nie będą lekkie. Zamiast więc ryzykować, wybieramy tym razem wycieczkę po mieście: w dżinsach, z plecaczkiem, okularach przeciwsłonecznych i na ciężkich, miejskich rowerach. Uff, udaje się. Wizyta m.in. w ZOO, podjazd pod Tamkę i pokręcenie się po Śródmieściu, a potem powrót do domu daje nam 32 km. W sam raz, żeby się rozruszać przed bieganiem następnego dnia.

Pod koniec wycieczki wpadamy jeszcze na pĄpasta Party, gdzie spotykamy wszystkich widzianych i dawno niespotykanych ziomusiów, Krasus rozdaje koszulki i bluzy, napychamy się po uszy i lecimy do domu spać.

Droga na start

W sobotę idzie gładko: śniadanie max dwie godziny przed startem – jest, numer – jest, wór na depozyt – jest, rower, zapięcie, ciepłe ciuchy – są. Ruszamy. Wspaniałe są te poranki przed biegiem: jedziesz przez puste miasto, słońce grzeje, a serce aż drży przed tym, co będzie. A potem zaczynasz spotykać ludzi w biegowymi worami na plecach: najpierw pojedynczych, na przystankach, a im bliżej startu, tym robi się ich więcej. Idą pojedynczo, parami, z kibicami i bez, niektórzy truchtają. Miasto szykuje się na biegowy potop, który zaraz zaleje ulice. A ty obserwujesz sobie wszystko z siodełka. Orzeźwiające!

Dojeżdżamy do 20. km biegu, który przypada na plac Na Rozdrożu. „Tu będzie już mocny finisz” – myślę. Dobrze jest zapamiętać takie rzeczy, obejrzeć dokładnie ostatnie kilometry, żeby potem łatwiej leciały, gdy będziesz tego najbardziej potrzebować. Teraz jestem spokojna: Belwederską podjeżdżałam i podbiegałam nieraz, dlatego nie mam obaw. Jakoś to będzie.

Na linii startu

Jeszcze spotkanie z pĄpkami, szybka rozgrzewka, przypiąć rowery, depozyt, siku, jeju trzy minuty! Na szczęście siku przy naszej strefie startowej – ustawiamy się z Trzecim na czas między 1:45 a 1:49. Liczę, że uda mi się pobiec poniżej 1:50 („w zeszłym roku było powyżej, ale nie trenowałam, teraz trenowałam, to musi być mniej, nie?”). Mi, bo nie wierzę, że on pobiegnie ze mną do końca. Jestem przekonana, że zniecierpliwiony moim słabym tempem zostawi mnie gdzieś w okolicach połowy.

Ale co tam, startujemy! W najfajniejszych okolicznościach: słońcu, śródmiejskich ulicach, na których stoi masa, masa ludzi. I kluczymy – teraz nawet nie do końca przypominam sobie, jak. Wcześniej bałam się, że kilometry będą się tu wlec i mijać jak czas w oczekiwaniu w kolejce do kibla. Ale nie! Zlatuje nam na gadkach, śmiechach i opowiadaniach, nawet nie wiem kiedy mija pierwsza piątka. „Jak tak będziemy gadać, to zaraz nie będę mieć siły” – myślę, ale gadam dalej. Mijające kilometry ważniejsze niż życiówka. – Wiesz, jeszcze tylko trzy razy tyle i kawałek, malutko nie? – szczebioczę. – Chyba cztery – słyszę. – Nie no, trzy. Jeden z czterech razy już minął, zostały trzy – liczę. I kolejny kilometr z głowy.

Huragan, co zrywa numery i czapki

Potem picie, wbieg na most a tam… huragan! Trzeciuś trzyma numer i czapkę, żeby nie zwiało. Mój daszek na szczęście dobrze siedzi, ale numer… – O cholera! Nie ma go – przekrzykuję wiatr. Ogląda się kilku zaniepokojonych biegaczy. – A nie. Przepraszam za zamieszanie – mówię, bo okazuje się, że tylko się podwinął i spod spodu wyjrzał mi napis „ASTMA”, który umieściłam w rubryczce z informacjami dla lekarzy, gdyby mieli mnie zbierać z trasy. Numer jest, więc napieramy dalej… i nawet nie wiadomo kiedy, znów mija kolejna piątka. – To jeszcze tylko drugie tyle – mówi do mnie Trzeci. „I kawałek” – dopowiadam w myślach, przypominając sobie, jak strasznie ciężko jest na ostatnim kilometrze, który jest tuż po podbiegu.

Gdzieś tam łykam żel, potem na moście miga mi Adam RunningMachine. – Witaminkiiii – krzyczy wolontariuszka zaraz potem, to biorę… oj, garść to za dużo. Zamiast chwycić jedną, do ręki przykleja mi się cała garść pastylek z punktu żywieniowego. W końcu oswobadzam się z tego nadmiaru, wrzucam do paszczy, a tam fajny smak pudrowych dropsów owocowych. Wesoło! No i ciągle jesteśmy we dwoje, wcale mi mój chłopak nie uciekł.

„Karpaaaaaaaaaaaaaaa, Karpaaaaaaaa”

I o ile na całej trasie w zasadzie nie brakuje kibiców, to tutaj jest ich już prawdziwe zatrzęsienie. Tuż przed Belwederską przez i tak głośny tłum kibiców przedziera się „Karpaaaaaaaaaaaaaaa, Karpaaaaaaaa”. Dzięki Martucha! <3 To było naprawdę mocne i dało siły na podbieg! Mam nadzieje, że nie straciłaś głosu.

Gdy wbiegamy w końcu na tę Belwederską grozy, okazuje się, że część podbiegu mamy już z głowy. Zostało nam 400 metrów i co 100 są oznaczenia. Dużo łatwiej podbiega się, jak wiadomo, ile jeszcze zostało. Próbuje nie zwalniać za bardzo, ale zegarek jest bezlitosny – prędkość spada mi do poniżej 6 min/km. Beznadzieja. Z marazmu wyrywa mnie Ewa, która kibicuje na Belwederskiej – macham jej i witam się, ale zaraz potem nastrój znów siada.  „Teraz na pewno mnie zostawi, ale może chociaż za metą poczeka” – pocieszam się. I zostawia na chwilę, ale zaraz potem zwalnia. Potem się dowiem, że po tym podbiegu wyglądam, jakby trochę mnie zmęczył. No faktycznie tak jest, do licha!

Ale mimo to szybciej niż przewiduję (bo przewiduję jakieś pół kilometra na ochłonięcie, a dzieje się to dwa razy szybciej) przyspieszam do prędkości intergalaktycznej (czyli finiszowej). „O nie, co ja zrobiłam, nie pociągnę tak długo” – panikuję zaraz potem, gdy w oddali zaczyna majaczyć mi meta. Ale i tak przebieram nogami. Migają mi z prawej pĄpkowe bluzy, potem Miki w przebraniu Robina, potem cała trybuna pĄpkowych różowych bluz i jeeeest! Meta! I to zgodnie z założeniami: 1:49. Ha!

Po środku, przed drugą matą zliczającą jeszcze padam i robię trzy pĄpki. Na szczęście, w chwili, gdy zbliża się do mnie gość w zielonym ubranku i już chce siła wypraszać z newralgicznego punktu, jest już po wszystkim J Kolejne trzy robimy we dwoje, już za metą.

A tak to wyglądało w ruchomych obrazkach:

 

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

This site uses Akismet to reduce spam. Learn how your comment data is processed.